prognoza pogody 2010

Z wczorajszego rozważania.
Biblijną historię o sztormie zna chyba każdy.
Wielu kaznodziei odwołuje się do niej.
W skrócie: Jezus wsiadł do łodzi z uczniami i zasnął. Potem nagle zerwała się burza.
Kolejny etap opisywany jest przez ewangelistów nieco rozbieżnie.
Tak sobie myślę, że oni tam tez byli i pisali potem w zależności od swoich odczuć.
Mateusz pisze: (8:25) I podszedłszy do niego zbudzili go słowami: Panie, ratuj, giniemy!
Jest w tym oddana bojaźń, bez wątpienia. Jest też desperacka prośba o ratunek, czyli przynajmniej częściowe założenie, że Pan jest w stanie przyjść z pomocą.
Marek oddaje sytuację nieco inaczej: (4:38) Budzą go więc i mówią do niego: Nauczycielu! Nic cię to nie obchodzi, że giniemy?
Tu nie ma prośby, nie ma pytania czy Jezus ma jakiś sposób na wyjście z opresji.
Tu jest oskarżenie, że tak na prawdę Jemu na swoich uczniach nie zależy.
Czy my nie mamy dziś tak samo?
Nie tylko względem Boga.
Zwyczajnie względem ludzi także.
Czy przypadkiem gdy przychodzą kłopoty cała nasza ufność nie legnie w gruzach?
Jakbym widziała samą siebie: coś idzie nie tak, ktoś mnie zawodzi i od razu mówię: pewnie nic cię to nie obchodzi, pewnie nie mam dla ciebie żadnego znaczenia.
Nieufność w czystej postaci.
Założenie, że mimo możliwości człowiek (lub Pan) nie podejmą działania na naszą korzyść.
Czemu jesteście tacy bojaźliwi? Jakże to, jeszcze wiary nie macie?
Nie chodzi tu o strach, do tego zawsze można znaleźć jakiś powód.
Chodzi o strachliwość, lękliwość, nieufność.
U jego podstawy leży wątpienie, czyli pewne przeciwieństwo optymizmu.

Przed nami nowy rok.
Większe i mniejsze burze życiowe, przed każdym.
Trudności, dylematy, niepowodzenia i próby.
Jakie? Czas pokaże.
Jak zareagujemy, gdy przyjdą?
Posiadanie najlepszych leków i znajomości z najlepszymi lekarzami nie gwarantuje, że nie zachorujemy.
Tak samo najszczersza więź z przyjacielem nie chroni przed nieufnością z rozmaitych, nieprzewidzianych powodów.
Identycznie obecność Pana przy nas każdego dnia nie daje gwarancji, że życie będzie w kolorach tęczy.
Lekarz wyciąga z choroby lub powoduje że śmierć nie jest tak bolesna.
Prawdziwy przyjaciel gotowy jest ponieść z nami każdy ciężar, dopóki może.
Najwyższy zawsze czuwa, byśmy podnieśli się po upadku, daje ramię do podparcia się.
Nothing surprises God ever.
Jesus is never late.
Czy w tym roku będziesz nieufny?
Ja powiem szczerze, że nie wiem, jak ze mną będzie.
Wciąż nie całkiem rozumiem co znaczy ufać.
Jestem jednak dobrej myśli.
I Ty bądź.

Spacer zimowy

Byłam dziś na spacerze.
Wyszłam na pocztę, jednak wracając nadłożyłam nieco drogi, by przejść się z dala od innych.
Byliśmy sami, we dwoje.
Śnieg skrzypiał pod nogami i padał z nieba radośnie, niebo ciemniało poprzez różne odcienie szarości.
Wypłoszyliśmy czaplę i kilka kaczek ze strumyka.
Dawno tak dobrze mi się nie rozmawiało.
Nie miałam dawno dla Niego czasu, unikałam dłuższych wymian zdań.
Teraz zatęskniłam tak mocno, mocno i mój upór pękł.
Powiedziałam Mu wszystko. Głośno i wyraźnie, dobierając słowa z głębi serca.
Raz łkając i puszczając po policzkach łzy, raz wzdychając i ściszając głos, to znów bezgłośnie, gdy ktoś przechodził obok.
Wszystko zostało powiedziane.
Wiele powtórzeń słowa "proszę" i wiele "dziękuję".
Wiele chęci zrozumienia i próśb o pomoc w ogarnięciu moich myśli.
Szczere przeprosiny i gorliwa prośba o wybaczenie..

To był wspaniały spacer.
Niemal romantyczne popołudnie z niezastąpionym Ukochanym.
I wiecie co jest najwspanialsze?
Że On nigdy się mną nie znudzi, ani nie zawiedzie się, ani nie będzie miał dość.
Bo On zna mnie lepiej niż ja sama, po stokroć.
Czasem żałuję tylko, że jest bezcielesny, bo nie może mnie fizycznie przytulić, gdy tego nieraz potrzeba.
Ale Najwyższy jest wcieloną Miłością i w tę świadomość mogę się wtulić niczym w materialne ciepło. Wystarczy odrobina wyobraźni, a tej mi nie brakuje.

Ku pamięci:
Jezus jest miłością.
Jeśli potrzebujesz - może być Twoim niezawodnym Ukochanym.
Zupełnie bez znaczenia kim jesteś, przecież i tak wie o Tobie wszystko.
I właśnie dla tego kocha Cię nad życie.
Dosłownie: ponad życie - oddał swoje niewinne istnienie ziemskie za Ciebie, w niezasłużonym, wielkim bólu.

Święta Bożego Narodzenia

Wczoraj Świąteczna atmosfera dotarła do mnie, mimo długiego oporu myśli różnych, okolicznych, nie świątecznych.
Co to jest dla mnie, ta aura?
Nie chodzi o zapach iglastych gałązek, spływający przyjemnie po ścianach, czy słodko-wytrawną woń kompotu z suszu.
To nie kwestia śniegu skrzypiącego radośnie pod stopami (jeszcze wczoraj).
Ani nie chodzi o to, że już nie ma zajęć na uczelni.
Późne wstawanie, spotkania, sprzątanie, wigilijki grupowe, szukanie i pakowanie prezentów, ubieranie choinki, piernikowy aromat... To wszystko bardzo miłe i okołoświąteczne, jednak nie wystarczyło do ocieplenia mojego serduszka.
Cóż zatem?
Wróciłam późno minionego wieczoru, zmęczona po długim dniu.
W kuchni zastałam rodziców.
Stół nosił ślady smacznej kolacji, kieliszki pachniały już tylko trochę czerwonym winem.
Śmiech, wspólne gotowanie, ciepłe spojrzenia i słowa między nimi.
Nagle całe moje nastawienie z upartym cieniem smutku prysło.
Poczułam się pośród tych uśmiechów szczęśliwa.

Jak wiele mamy, jak bardzo tego nie doceniamy.
Rodzina - jaka to nieopisana wartość, niezależnie z ilu osób się składa.
Jakże łatwo jest zauważać wady najbliższych, a jak czasem trudno pamiętać, że są nam na prawdę potrzebni i kochani tacy, jacy są.

Właściwie - czy można nie lubić Świąt, jak to niektórzy mawiają, że mają?
Jeśli traktujemy owe dni jak suchą tradycję, sprzątanie, gotowanie i zakupy do upadłego;
jeśli czujemy się pod przymusem siedzenia przy zbyt suto zastawionym stole pośród nielubianych krewnych, wyczekujemy jedynie prezentów i liczymy godziny i kolejne obiady w cudzych domach, jeśli to są święta obżarstwa i nudy - można nie lubić, nie znosić tej całej otoczki, trudno się dziwić.
Jednak - jaki sens ma to wszystko?
Te tysiące promocji, stosy tradycji, choinki w każdym domu, wycieczka do kościoła ten raz czy drugi w roku, pośpiech i starania, by wszystko było jak ma być?
Jaki sens mają Święta dla wyznawców wszystkich niechrześcijańskich religii i ideologii?
Święta Bożego Narodzenia to radość z przyjścia na świat w osobie człowieka Najwyższego .
To symboliczna rocznica, zaledwie zapowiedź prawdziwie niepowtarzalnego wydarzenia - odkupienia i zbawienia.
Zastanawiam się nieraz po co to wszystko, jeśli nie przykłada się wagi do istoty tych dni.
Tak, to bardzo ładne, że jest tradycja i rodzina, ale dlaczego nie z okazji nowego roku kalendarzowego, najdłuższej nocy czy pierwszego śniegu?
Dlaczego i po co wszyscy podczepili się pod jedno z największych Świąt wyznawców Jezusa Chrystusa jako Boga?
Czy tylko po to, by umniejszyć Pana do noworodka w żłobie a czas wspominania Jego przyjścia sprowadzić do przejedzenia i mdłości społecznych?
Czasem nie umiem znaleźć się pośród Świąt.
Z przyzwyczajenia zdążam myślami tam, gdzie wszyscy, czyli w różne nisze z dala od głównego przesłania.

Pan przyszedł, umniejszył się do ludzkiego wymiaru niewyobrażalnym sposobem, mimo że przeszłość, teraźniejszość i przyszłość mieszczą się w Jego umyśle w całości bez najmniejszego problemu. On stał się najmniejszym ze wszystkich, od początku mając na celu odkupić przewinienia Jego ludu w cierpieniach.
Czy to nie jest wystarczająco niesamowite?
Ta myśl mogłaby zająć wiele godzin kontemplacji i zastanowień.
Tymczasem wolimy myśleć o rodzinie i wszystkim co trzeba i co można i co było.

Życzę Wam, byście mogli przeżyć te Święta tak, jak chcielibyście w sercu.
Bez obłudy i sztuczności.
Każdy według własnego sumienia i przekonań.
Skupiając się na tym, co najważniejsze dla Was w Świętach.

po koncercie w filharmonii

List do sama-nie-wiem-kogo

Jeśli spotkasz mnie we mgle i zobaczysz w moich oczach lśnienie nie wiadomo skąd wiedz, że wcale nie patrzę na Ciebie.
Wzrok mój sięga w dal, w głąb, w przestrzeń.
Mimo to, jeśli uznasz, że to miły blask - zostań.
Weź mnie za rękę, może nie zauważę.
Zaprowadź tam, gdzie symfonię tworzy prawdziwa orkiestra.
Nakarm mnie dźwiękiem, muzyką, drganiem.
Skóra moja przyjemnie ścierpnie, tak miłe są mi te wibracje.
Puls przyspieszy, policzki zarumienią się lekko.
Napięcie zejdzie z mojego ciała.
Zasłucham się cała i rozpłynę w melodii.
Gdy głowę przechylę na bok, nasycona harmonią, zabierz mnie stamtąd.
Zostańmy sami: ja, ty i fortepian.
Połóż dłonie na białych klawiszach. Graj i przymruż oko na moją profanację, gdyż przytulę do niego policzek, potem dłonie a potem niemal nie wiadomo kiedy bedę cała na lśniącej powierzchni i chłonąć będę drżenie.
Przymrużę powieki i uśmiechnę uchylone usta.
Będę pić dźwięki całym ciałem, rozpłynięta w każdym calu.
Gdy wybrzmią ostatnie akordy - sfrunę znów na ziemię, już szalenie senna.
Wtedy przytul mnie, nie zdziwię się już, przyłożę ucho do Twojego mostka i zasłucham się w rytmie bijącego serca.
Połóż mnie w pachnącej pościeli i pogładź po policzku wierzchem dłoni.
Lśnienie z moich źrenic będzie już w innym odcieniu, zaśnie wraz z duszą, gdy opadną do końca powieki.
Nie odchodź wtedy, sen mój spokojny podążać będzie za melodią Twojego oddechu.
Po nocy, tuz przed świtaniem, ucichniesz.
Znikniesz wraz z cieniami dookoła.
Strzepnę w porannej ciszy sen z rzęs.
Rozejrzę się uważnie, sprawdzę, czy aby na pewno nie ma Cię pod łóżkiem, za zasłoną.
Nie znajdę.
Przypomnę sobie, że Cię nie ma(m?).
Być może nawet wcale nie istniejesz teraz, ani przedtem.
Mimo to dusza moja trwać będzie w harmonii, póki nikt jej nie zakłóci.
Dopóki brzmieć będzie we mnie muzyka, nasycona będę pokojem.
Osobowość moja będzie tak przytulnie spójna.
Tak rozkosznie jednolita...

* * *

Czyja to twarz z takim zastanowieniem patrzy na mnie w szybie?
Czyją to figurę widzę w przymierzalni, wybierając spodnie pierwszy raz od dawna?
Czyje to stopy idą przede mną, osobliwie zmieniając kształt przy styku z podłogą?
Dłonie są moje, to wiem, rozpoznaję wszystkie blizny i zniekształcenia na nich. Pieprzyki tu i tam tez kojarzę. I włosy.
Ale reszta? Ten głos, mimika, dynamika ciała?
Kim jest ta dziwna osoba w lustrze?
Czuję się nieswojo...

Z jak zaufanie

zaufać
1. «powierzyć swoje sprawy osobie lub instytucji, której się ufa»
2. «uznać, że czyjeś słowa, informacje itp. są prawdziwe»
3. «uznać, że ktoś posiada jakieś umiejętności i potrafi je odpowiednio wykorzystać»
PWN

Kluczowa dla mnie jest definicja druga.

A krótko według własnych refleksji:
Co to jest zaufanie?
To każdorazowe podejmowanie ryzyka.
Akt wiary, że podmiot spełni oczekiwanie, tj. zachowa się właściwie, pozytywnie.
Owo przekonanie, uznanie, że tak właśnie będzie, nie jest podparte wiedzą, w gruncie rzeczy nie posiada żadnej realnej gwarancji.
To domniemanie optymalnego toru rzeczy, lub domniemanie niewinności.
Wiara, że nie ma powodu do obaw.
Wypływa z niego spokój, swoisty optymizm.

Czasem zaufanie jest zbudować łatwo, gdy ma się wiele informacji potwierdzających rzetelność podmiotu. Zaufania tu jednak mało, tyle ile niepewności.
Czasem, raczej rzadko, podejmujemy się zaufania wbrew logice, podejmujemy ryzyko. To dopiero jest prawdziwa ufność. Tak duża, jak cała niewiedza, jak to będzie.
To, czy podmiot jest godny zaufania nie jest stałe ani wymierne.
W zależności od ryzyka podjętego za strony ufającego - podmiot może zmienić swoje nastawienie czy postępowanie.
Jak się czujesz, gdy wiesz, że ktoś pokłada w Tobie zaufanie?
Ja czuję się natychmiast bardziej zmotywowana.

Rzecz nie w tym, czy ludzie są godni zaufania.
Nie w tym, że w dzisiejszych czasach nie można już nikomu ufać.
To wszystko jest kwestia decyzji:
podejmujesz ryzyko, czy nie?
Kalkulacja i decyzja. Tyle.

I parafrazując pewnego jeszcze mało znanego człowieka:
Dopóki wszystko jest dobrze nie ma mowy o zaufaniu. Wychodzi na jaw (lub okazuje się, że go nie ma) dopiero przy trudnościach, problemach, próbie.
Ja?
Często wracam do przeszłości, mówię: a przecież tak ci ufałam...
Skoro w trudności ufność prysła, czy nie było to raczej oczekiwanie, że nie będę musiała sprawdzać, czy ufam? Czy nie była to naiwna nadzieja, że wszystko będzie łatwe, miłe o przyjemne, bez ryzyka o którego podjęciu samej przyjdzie mi zdecydować?

365 times in the Bible there is an expression: fear not

Z jak zazdrość

Co to jest?
Emocja. Z definicji - jeśli trwa dłużej przekształca się w uczucie.
1. «uczucie przykrości spowodowane brakiem czegoś, co bardzo chce się mieć i co inna osoba już ma»
2. «silne uczucie niepokoju, że ukochana osoba mogłaby nas zdradzić»
(PWN)
Skupmy się na drugim znaczeniu, nieco głębszym.

Jako emocja, jeśli dobrze się z nią obchodzić i jeśli nie jest zbyt silna, może być dobra. Może świadczyć o prawdziwości i szczerości. Może chronić przed pokusą niewierności w związku.
Może tyczyć się każdej bliskiej osoby: ukochanego, przyjaciela, członka rodziny.
Zwykle wiąże się z poświęcaniem zbyt małej ilości czasu i uwagi, poczucia niedowartościowania, niezaopiekowania, bycia ignorowanym.
Łączy się z obawą, że nie jest się wystarczającym dla bliskiej osoby, że straciła nami zainteresowanie.
Zwykle ten niepokój jest bezpodstawny, świadczy raczej o spadku naszej własnej samooceny z jakichś innych powodów bądź wyciąganiu pochopnych, wyolbrzymionych wniosków z niewyjaśnionych zdarzeń.
Dopóki zdarza się epizodycznie wszystko jest w porządku.
Nawet jeśli wyleje się ją w przypływie rozemocjonowania - szczerość powinna doprowadzić do porozumienia a cała sytuacja skończyć na ufnym uścisku, w kochających ramionach.
Problem zaczyna się, gdy coś więcej przyłącza się do zazdrości.

Po pierwsze - gdy łączy się oba słownikowe znaczenia, uprzedmiotawiając osobę, roszcząc sobie do niej prawo własności i wyłączności, ograniczając, narzucając. Wtedy gotowość zrozumienia i zatroszczenia się spada z jej strony. Ona także czuje się pokrzywdzona w pewien sposób, co daje pętlę: obie strony ponoszą pewną winę i obie czują się dotknięte.

Po drugie - gdy zazdrości się bezprawnie. Wtedy, kiedy myśli się tak o osobie ukochanej bez wzajemności. Wtedy, gdy nie należy ona do nas w żadnym stopniu, mimo chęci i marzeń. Obiekt może nawet nie być świadomy emocji w nas, a my we własnym wnętrzu karmimy żółcią rozgoryczonego stwora, zatruwając własne wnętrze i odnosząc się do innych dziwacznie, niezrozumiale dla nich, niczemu nie winnych. To poświęcanie czasu i energii iluzjom i imaginacjom, marnowanie sobie (i nie tylko) życia. To prosta droga do zgorzknienia, postępująca korozja charakteru i duszy. To wreszcie głupia rezygnacja z szansy do stworzenia swojego szczęścia i budującego obserwowania cudzego.

Po trzecie - gdy zazdrość przyrasta do nas, gdy staje się permanentnym uczuciem, przeświadczeniem i stałą obawą. Wtedy prowadzi do nawyku katastroficznego myślenia i zatruwa więzi, staje się mało zależna od rzeczywistości, scala się z charakterem i sposobem postrzegania całego świata. Rodzi ból i nieporozumienia.
Z pewnością można by po namyśle wykazać więcej oblicz chorej zazdrości.
Rozważmy jednak, zamiast dalszego wyliczania, skąd może brać się to zjawisko?
Wątpię, by człowiek rodził się z tendencją do zazdrości.
Uczy się jej z czasem.
Zatem dzieciństwo i wychowanie.
Dziecko uczy się zazdrości, gdy daje się mu przywyknąć do poczucia niesprawiedliwego traktowania. Gdy dopuszcza się do sytuacji, że czuje się gorsze, pominięte. Gdy poświęca mu się niewiele uwagi i zainteresowania, okazuje zbyt mało ciepła i buduje poczucie, że na miłość trzeba zapracować, zasłużyć, że to rzecz względna. Gdy nie tłumaczy się takiemu niewielkiemu człowieczkowi, że się go kocha i nie ma się czego obawiać.
Kluczowe mechanizmy tu występujące to:
- błędne założenie, że maluch jeszcze nie zrozumie takich spraw, więc nie warto się przed nim tłumaczyć, dlaczego ma się mało czasu itp.
- podejście uogólnione, jak do każdego przeciętnego dziecka, bez uwzględnienia indywidualnych cech, stopnia wrażliwości i potrzeby uwagi
- warunkowe manipulowanie na poczuciu akceptacji dziecka
- brak starania o atmosferę bezpieczeństwa
- niekonsekwencja (traktowanie malucha różnie w zależności od własnych nastrojów i stanów wewnętrznych)
W wyniku takiego obrotu rzeczy dziecko zaczyna być zazdrosne (także z udziałem nauki przez naśladownictwo np. drugiego rodzica). Uczy się tego dobrze, często chowając głęboko w środku. Takiej nauki się nie zapomina, wchodzi ona w krew i wiele lat później bardzo łatwo ją sobie przypomnieć.
Powstaje życiowa postawa oparta na zazdrości, poczuciu niesprawiedliwości i obawie.
Emanuje to na wszystkie relacje i interakcje międzyludzkie, harmonijnie zgrywa się z niskim poczuciem wartości.
Takie niby dorośnięte dziecko nie potrafi być szczęśliwe dłużej niż kilka chwil, wciąż czeka na dowartościowanie i bodźce oceniające z zewnątrz.
W nim mieszka rozbudowany potencjał chorej zazdrości.

Znów doszłam do podsumowania, że tak wiele zależy od pierwszych lat życia.
Zdaje się, że rozważanie powyższe nie brzmi zbyt pozytywnie, mimo że dla mnie jest na prawdę konstruktywne, bo zawiera pewną analizę, podstawę do rozwoju ku lepszemu.

Po wysłowieniu tych myśli spostrzegłam jeszcze coś.
Nie wiem kiedy ukształtował się mój filozoficznawy pogląd na naturę człowieka w momencie przyjścia na świat.
Dwie przeciwstawne opinie głoszą w uproszczeniu, że nowy człowiek jest z natury albo zły, albo dobry.
Ja widzę rzecz tak:
- noworodek to czysta kartka, życie ją wypełni
- posiada potencjał do działania i nauki, także do złych wyborów
- z natury jest bardziej twórczy, niż destruktywny, to zapewnia mu przeżycie
- nie mając zakodowanych konkretnych wzorców moralnych buduje się poprzez naśladownictwo oraz metodę prób i błędów
- jest bardzo podatny na wpływy zewnętrzne, to czego doświadcza w maleńkości najmocniej zostaje w jego duszy i wpływa na całą resztę życia
podsumowując: anie dobro ani zło, tylko potencjał, energia twórcza. I ogromna zależność od opiekunów.
Z czasem, w człowieku dorastającym, potencjał może być podtrzymywany lub gaszony. W pewnym momencie wszystko zależy już od niego samego i może albo kontynuować naukę i przyzwyczajenia z domu rodzinnego (twórcze bądź niszczące) lub zbuntować się, walczyć o zmianę swoich fundamentów (znów w obie możliwe strony).
Czy zatem niezależnie od wszystkiego każdy człowiek zachowuje możliwość tworzenia, dążenia do dobra?
Wierzę, że tak, że to wszystko kwestia decyzji i wyborów.
Owszem, czasem realizacja zmian jest trudna, zdaje się niemożliwa, jednak wierzę, że można osiągnąć wszystko.

Filip. 4:13
Wszystko mogę w tym, który mnie wzmacnia, w Chrystusie.
(BW)

Namysł nad tworzeniem i szukaniem.

Tworzenie. Stwierdziłam już ogólnie i entuzjastycznie jakiś czas temu, że to na nim polega życie. Aktywny byt na tym świecie wymaga stałego kreowania siebie. Tyczy się to zwłaszcza młodych osób, które dopiero co stają się faktycznie niezależne od innych. Trwa do końca życia.Tworzenie to uczenie się nowych rzeczy i włączanie ich do obszaru „ja”. Stały, dynamiczny rozwój. Wiadomo, zachodzący w różnym tempie w różnych okresach życia.
Co jednak z szukaniem?
Porównam górnolotnie życie do haftu.
Co należy zrobić, by taki powstał?
Po pierwsze trzeba chcieć. Odczuwać chęć, potrzebę stworzenia czegoś pięknego, wartościowego.
Potem następuje moment decyzji: jak ma wyglądać wzór?
Gdy jesteśmy dziećmi w tej dziedzinie – na początek wybieramy coś małego, nie bardzo skomplikowanego, zwykle dokładnie oddając konkretny, cudzy szablon, który przypadł nam do gustu. Za każdym kolejnym razem będziemy próbować czegoś bardziej ambitnego i z czasem zaczniemy tylko trochę inspirować się gotowcami, tworząc wedle własnego projektu.
Moment wybierania może nastąpić tylko po etapie szukania, zastanawiania się, czego chcemy. Ten namysł nad celem pracy powtarza się stale. Skąd weźmiemy wzorce, jakich nici użyjemy i na jakiej kanwie wartości? To także decyzje oparte na szukaniu, wyborze między dostępnymi możliwościami.
Sama ocena, czy haft to właśnie to, co nam odpowiada to także szukanie. Odnajdywanie swoich predyspozycji.
Także szukanie jest istotne, nie można go pominąć.Czy zauważyliście jednak, że tyczy się ono tylko momentów inicjujących?
Znalezienie potencjału, wybór sposobu to dopiero początek.
Mały początek wielkiego dzieła i potężnej pracy nad sobą, przez całe życie.
Poiesis.
Szukanie przewija się, owszem, jednak stale tylko na rozstajach, pokazuje nowe możliwości i daje nowe punkty zaczepienia dla dalszego wzrostu.
Jeśli by sprowadzić życie do samego szukania, zaczynałoby się ono i kończyło na odtwarzaniu, będąc bliskie wegetatywnej egzystencji.
Owszem, o pozory można zadbać, udawać, że to życie pełną piersią.
Owszem, wysiłek włożony w kreowanie, wzorem Ojca-Kreatora, nie musi przynosić spektakularnie odmiennych efektów.
Świadomość możliwości zdaje mi się jednak wystarczająco obligująca.

Wracając do szukania.
Bardzo ważne jest, byśmy wybierali sobie odpowiedni pokarm, na którym mamy wzrastać. Niezależnie w jakiej rodzinie i środowisku spędziliśmy dzieciństwo – od pewnego momentu nikt dalej nie będzie nas prowadził za rękę czy karmił. Niezależnie, czy ktoś bardzo chce stale nas kreować, czy już dawno nikt o tym nie myśli, dojrzewając stajemy się odpowiedzialni sami za siebie, czy nam się to podoba, czy nie.
To niebanalne obciążenie ale i wielka szansa.
Okazja, by zmieniać i udoskonalać – uwaga – samych siebie!
Czy jesteś świadom, jak bardzo godnym podziwu człowiekiem możesz być? Kim tylko zechcesz. Wszystko jest teraz w Twoich rękach, a niemożliwe jest tylko to, co sam uznasz za nieosiągalne.
Co może być pożywką dla takiego wzrastającego człowieka?
Ogólnie rzecz biorąc – otoczenie.
To, z kim i jak spędzamy czas, to czy i kogo obieramy za nauczyciela, jakim słowem pisanym się karmimy, jaką muzyką i filmem.
Także tryb życia. Sen, odżywianie się, sport, porządek, planowanie – wszystko to brzmi banalnie, ale składa się na samodyscyplinę. Przedrostek „samo” dość jednoznacznie wskazuje, że nikt inny za nas tego nie zrobi.
Należy stale szukać, dowiadywać się o możliwościach i wybierać. Próbować, zmieniać, dostosowywać do swoich preferencji.
Dobrym pokarmem jest na przykład słuchanie wykładów, wywiadów itp. ludzi, których wartości choć częściowo podzielamy. To bardzo pokrzepia duszę i poddaje sprawdzeniu własne poglądy.


Tu kończą się moje odpowiedzi, a zaczyna się znów szeroka rzeka pytań.
Czy da się znaleźć przeznaczone dla nas miejsca w tym świecie? Czy takie w ogóle istnieją, a jeśli tak, to jak je rozpoznać?
Jak odróżnić chęci i skłonności własne od powołania?
Czy powołanie istnieje i czym różni się od przeznaczenia?
Jeśli Bóg woła każdego do najodpowiedniejszych ról, czy to raczej jednostkowe wyróżnienia?
Czy Bogu robi w ogóle różnicę, czym się zajmiemy, czy tylko jak robimy to, co robimy?
Jeśli Pan ma przygotowane dla mnie zadania, jak odróżnić je w sercu od własnego widzi mi się?
Czy warto iść za głosem serca, za chęcią i skłonnością, jeśli brak logicznych argumentów?

Tylko na ostatnie pytanie mam w sobie odpowiedź.
Warto. Choćby dlatego, że lepiej iść do przodu lekko po omacku, licząc na łut szczęścia, niż stać w miejscu martwiąc się, że nie jest się pewnym „co teraz” i nie mając planu na przyszłość.
Pozostałe pytania... Czy w ogóle warto szukać na nie odpowiedzi?
Nie, nie szukam ich usilnie.
Czasem wracają do mnie i domagają się odpowiedzi, ale jeśli mam ją kiedyś otrzymać bądź sama przyjąć – będzie to w swoim czasie.

Kazn. 3:1
Wszystko ma swój czas i każda sprawa pod niebem ma swoją porę(BW)

Tymczasem już jest dziś, a ten dzień także zapowiada się długi.
Pora przytulić policzek do poduszki.

woda

Wieczorem poszłam z K. nad strumyk.
Rozmawiałyśmy. Lekko, przyjemnie, o sprawach nie błahych, ani trudnych.
Kroki tworzyły harmonię z dźwiękiem głosów i cieniami drzew, tańczącymi po ziemi.
Nigdy do tej pory nie byłam nad naszym strumykiem w ciemności.
Brzozowa alejka wyglądała bajkowo, jak zawsze.
Woda śpiewała cicho, była ciemna i niosła wieść zapisaną na liściach: jesień w pełni.
To był bardzo miły spacer na dobranoc.

Wcześniej było 'babskie' spotkanie biblijno-dyskusyjne.
Radośnie mi, widząc każdą obecną twarz i budując zaufanie, zagłębiając się w kwestie ducha.
Czuję się tam na miejscu i wiem, że nie jest to czas zmarnowany.
Już myślę o kolejnej sobocie i zastanawiam się, kto przyjdzie.

W piątek kupiłam różę. W kolorze tak bardzo różowym, jaki tylko na róży wygląda ślicznie. Idealne, nieskazitelne płatki, listki bez zadrapania, chlorofil pięknie kontrastujący z okwiatem... Nie ma kolców ani nie pachnie, nawet głaskana i trzymana w cieple, gładzona ustami.
Jest jak zwykła, próżna róża. Płytka, nie mająca wiele do zaoferowania.
Cieszy oko.
To jej główna funkcja.
Poza tym, ta konkretna kwiecina miała wtedy jeszcze jedną funkcję.
Na przystanku podszedł do mnie pan Murzyn w kaszkiecie i zagadał prawie płynnie po polsku:
"Ładny kwiatek"
Uśmiechnęłam się, podziękowałam.
"Ile kosztował?"
Zdziwiona lekko odpowiedziałam, załączając ton, że liczyłam na niższą cenę.
"To tanio"
Przechyliłam głowę, wyrażając niepewność.
"Ty też jesteś ładna."
Uśmiechnęłam się, podziękowałam ponownie. Wpuścił mnie przodem do autobusu, zakończyłam kontakt wzrokowy, a on uprzejmie nie napraszał się.
To było dziwne, jak teraz myślę. Nie wiem, jakie miał intencje. Nie zdziwiłam się jednak na bieżąco, coraz mniej rzeczy mnie dziwi. Uśmiechnęłam się, dostałam komplement a z nim trochę pozytywnej energii. Poszłam dalej.

W czwartek byłam na spotkaniu z państwem P. i M. Kurzajewskimi w ramach Akademii Miłości. To było takie inspirujące! Ci ludzie żyjący aktywnie, znani publicznie, obracający się w środowisku medialnym są tacy... Dobrzy.
Są wierni sobie i wspólnym wartościom, spełniają się w pracy i w rodzinie, umieją mówić o sobie i być zachętą dla innych. Są pełni radości i otwartości, autentyczni mimo wyszkolonego języka i sposobu wypowiadania się.
Aż chce się być jak oni, znać swoje cele i realizować je w zgodzie z sumieniem i przekonaniami.
Myślę, że to kwestia młodości, ta niepełna pewność własnych poglądów.
Teraz jest czas, by się zastanowić i upewnić, co się chce dać temu światu i czego oczekuje się od niego.

Przed spotkaniem zaś znów byłam w pracy. Znów ludzie podchodzili pytając mnie, gdzie mogą znaleźć różne rzeczy.
Nauczyłam się już mnóstwa sposobów, jak uprzejmie i serdecznie odpowiadać, że nie mam bladego pojęcia o co im chodzi. Początkowo było mi niemal smutno z powodu niewiedzy. Teraz z brakiem informacji staram się podarować choć uśmiech i uprzejmość, o które nie tak łatwo w dzisiejszym świecie (choć w sklepie to akurat względnie częste, poniekąd "nasz klient - nasz pan").
Pomyślałam ostatnio, że trochę szkoda, że to duży market i zadając proste pytanie nikt nie jest nastawiony na ucięcie pogawędki. Miło byłoby czasem usłyszeć pytania o drogę, którą znam. Wspaniale byłoby móc odpowiedzieć ze świadomością, że udzielona wskazówka ma znaczenie.

Cóż łączy powyższe akapity?
Woda.
Słowa, pytania, odpowiedzi, emocje i zastanowienia są jak woda.
Całe życie jest jak płynąca rzeka.
Ten nurt, ten dźwięczny szept wołający, by się zanurzyć i zastanowić, ten niepowtarzalny rodzaj dotyku i wyporność...

Jan. 7:37-39
A w ostatnim, wielkim dniu święta stanął Jezus i głośno zawołał: Jeśli kto pragnie, niech przyjdzie do mnie i pije.
Kto wierzy we mnie, jak powiada Pismo, z wnętrza jego popłyną rzeki wody żywej.
A to mówił o Duchu, którego mieli otrzymać ci, którzy w niego uwierzyli; albowiem Duch Święty nie był jeszcze dany, gdyż Jezus nie był jeszcze uwielbiony.
(BW)

Kraków po raz czwarty i śpiew po długiej przerwie

To był wspaniały weekend.
Odpoczęłam w ciele, duszy i duchu.
Dawna stolica Polski ma w sobie coś magicznego.
Co to jest to coś, co powoduje, że czuję się tam jak u siebie?
Tym razem w powietrzu wisiała mgła a z nieba siąpiła woda.
Ludzie tłoczyli się tak, jak to mają w zwyczaju, ale inaczej, niż we współczesnej stolicy.
Tym razem poznałam Kraków od nowej strony - ludzi.
Wraz z JF zatrzymaliśmy się w zborze KChB i tam właśnie spędziliśmy większość czasu.
Rozmowy, społeczność trwały nieprzerwanie, pośród muzyki, herbaty, nabożeństwa i wspólnego obiadu. Tak niezmiernie krótko! Tak szybko trzeba było wracać...
Nigdy nie doświadczyłam jak to jest: przyjechać z daleka na spotkanie rodzinne, by obchodzić wspólnie święto. Aż do minionej soboty.
Rodzinnie świętowaliśmy narodziny duchowe nowych sióstr i brata.
Zostałam nasycona radością i tak wielkim ciepłem.
Trudno aż to opisać.
Uświadomiłam sobie, że moje marzenie o posiadaniu rodziny większej, niż na palcach można szybko zliczyć, zostało spełnione już dawno, gdy sama dołączyłam do dzieci Najwyższego.
Dużo się uśmiechałam, tak z serca.
I jestem pełna wdzięczności do Pana, że odpowiada na modlitwy i potwierdza, że to co słyszę w sercu, to Jego słowa.
Takie to wszystko niezwykłe, takie radosne.
Najadłam się spokoju i ufności.
Już się zastanawiam kiedy znów będzie okazja, by tam wrócić.

Wczoraj natomiast nasyciłam kolejną cząstkę swojej duszy.
Praktycznie dopiero co poznawszy pewną istotkę z uczelni, pojechałam z nią hen, gdzie ledwo wkd dojeżdża i poszłyśmy na próbę chóru.
Listopad to już czas kolęd. Dobrze to pamiętam, przez 7lat mojego życia było to tak oczywiste jak pory roku.
Znów trudno opisać tę gamę emocji, która zabrzmiała we mnie.
Poczułam się jak kiedyś, w tkaninie młodych, dziewczęcych głosów.
Przypomniało mi się, jak grało niegdyś moje niewinne, dziecięce serce.
Zapragnęłam obudzić w sobie tę część mnie, która gdzieś na przestrzeni czasu została stłamszona przez smutki i poczucie beznadziei.
Zapragnęłam znów stać się jak dziecko.

Ufne, radosne, prostoduszne dziecko.
W wierze i w muzyce.
Czy jest to wykonalne, by taką być?
Czy w ogóle da się wyzbyć otępienia i goryczy z duszy i przetrwać w tym świecie?
Zestaw cech dziecinnych jest potencjałem, czy raczej materiałem do albumu ze zdjęciami?
Pytanie podstawowe powinno raczej brzmieć: czego na prawdę chcę?
Już prawie, prawie wiem.

1 Piotr. 5:7
Wszelką troskę swoją złóżcie na niego, gdyż On ma o was staranie
(BW)

A na weekend - Kraków

Przede mną leży bilet do Krakowa.
Jutro wycieczka! (jakże lubię to słowo)
Już niedługo poznam Zim osobiście, nie mogę się doczekać.
To wielkie szczęście móc dzielić taką chwilę, moment uroczystych narodzin.
Dusza się we mnie cieszy, jakby wzlatywała ku niebu.

Poza tym - sam Kraków...
Byłam tam trzy razy.
Po raz pierwszy - na otwarciu Społeczności Chrześcijańskiej w owym mieście, jeśli dobrze pamiętam jesienią 2005 roku.
To był weekend, z którego zapamiętałam kilka osobliwych, pojedynczych obrazów (np. granie w rpg w autokarze w drodze powrotnej, siedząc na kolanach miłemu koledze i rzucając papier-kamień-nożyce z braku kości wielościennych).
Wtedy zakochałam się w niegdysiejszej stolicy.
Było to dla mnie miasto wiatru, ptaków i dzwonów.
Miejsce magiczne.
Później była wycieczka klasowa z liceum, na początku czerwca 2008.
Trzy dni o ile mnie pamięć nie myli, intensywne zwiedzanie i nawet kilka zdjęć. Wtedy poznałam Secesję i Mehoffera, wieczorne bulwary oraz poczułam się jak u siebie na Plantach.
Ostatni raz to był bodajże piątkowy lub sobotni poranek także na początku czerwca, w drodze powrotnej z Zakopanego, po maturach. Wtedy tylko była senność i polowanie na śniadanie, ale znów inne oblicze miasta - porannego, zwyczajnego, bez przewagi turystów.
Jak będzie jutro?
Zobaczymy, już się cieszę na to spotkanie.
Kraków będzie jutro z pewnością senny i mglisty...
Cóż takiego jest w tym mieście?
Jakaś atmosfera, aura można by powiedzieć.
Podobna, jak we Wrocławiu, który także ciepło wspominam z przelotnych wspomnień.
Mogłabym zamieszkać w którymś z tych miast.
Czy wtedy jednak ich dusza nie spowszedniałaby mi?

Kraków.
To miasto kojarzy mi się ze spokojem, uśmiechem i miłością - tą zwyczajną, do świata i ludzi ogółem.

Antoine de Saint-Exupéry, Mały Książę, rozdz.21.

"Wtedy pojawił się lis.
- Dzień dobry - powiedział lis.
- Dzień dobry - odpowiedział grzecznie Mały Książę i obejrzał się, ale nic nie dostrzegł.
- Jestem tutaj - posłyszał głos - pod jabłonią!
- Ktoś ty? - spytał Mały Książę. - Jesteś bardzo ładny...
- Jestem lisem - odpowiedział lis.
- Chodź pobawić się ze mną - zaproponował Mały Książę. - Jestem taki smutny...
- Nie mogę bawić się z tobą - odparł lis. - Nie jestem oswojony.
- Ach, przepraszam - powiedział Mały Książę. Lecz po namyśle dorzucił: - Co znaczy „oswojony”?
- Nie jesteś tutejszy - powiedział lis. - Czego szukasz?
- Szukam ludzi - odpowiedział Mały Książę. - Co znaczy „oswojony”?
- Ludzie mają strzelby i polują - powiedział lis. - To bardzo kłopotliwe. Hodują także kury, i to jest interesujące. Poszukujesz kur?
- Nie - odrzekł Mały Książę. - Szukam przyjaciół. Co znaczy „oswoić”?
- Jest to pojęcie zupełnie zapomniane - powiedział lis. - „Oswoić” znaczy „stworzyć więzy”.
- Stworzyć więzy?
- Oczywiście - powiedział lis. - Teraz jesteś dla mnie tylko małym chłopcem, podobnym do stu tysięcy małych chłopców. Nie potrzebuję ciebie. I ty mnie nie potrzebujesz. Jestem dla ciebie tylko lisem, podobnym do stu tysięcy innych lisów. Lecz jeżeli mnie oswoisz, będziemy się nawzajem potrzebować. Będziesz dla mnie jedyny na świecie. I ja będę dla ciebie jedyny na świecie.
- Zaczynam rozumieć - powiedział Mały Książę. - Jest jedna róża... zdaje mi się, że ona mnie oswoiła...
- To możliwe - odrzekł lis. - Na Ziemi zdarzają się różne rzeczy...
- Och, to nie zdarzyło się na Ziemi - powiedział Mały Książę.
Lis zaciekawił się:
- Na innej planecie?
- Tak.
- A czy na tej planecie są myśliwi?
- Nie.
- To wspaniałe! A kury?
- Nie.
- Nie ma rzeczy doskonałych - westchnął lis i zaraz powrócił do swej myśli: - Życie jest jednostajne. Ja poluję na kury, ludzie polują na mnie. Wszystkie kury są do siebie podobne i wszyscy ludzie są do siebie podobni. To mnie trochę nudzi. Lecz jeślibyś mnie oswoił, moje życie nabrałoby blasku. Z daleka będę rozpoznawał twoje kroki - tak różne od innych. Na dźwięk cudzych kroków chowam się pod ziemię.
Twoje kroki wywabią mnie z jamy jak dźwięki muzyki. Spójrz! Widzisz tam łany zboża? Nie jem chleba. Dla mnie zboże jest nieużyteczne. Łany zboża nic mi nie mówią. To smutne! Lecz ty masz złociste włosy. Jeśli mnie oswoisz, to będzie cudownie. Zboże, które jest złociste, będzie mi przypominało ciebie. I będę kochać szum wiatru w zbożu...
Lis zamilkł i długo przypatrywał się Małemu Księciu.
- Proszę cię... oswój mnie - powiedział.
- Bardzo chętnie - odpowiedział Mały Książę - lecz nie mam dużo czasu. Muszę znaleźć przyjaciół i nauczyć się wielu rzeczy.
- Poznaje się tylko to, co się oswoi - powiedział lis. - Ludzie mają zbyt mało czasu, aby cokolwiek poznać. Kupują w sklepach rzeczy gotowe. A ponieważ nie ma magazynów z przyjaciółmi, więc ludzie nie mają przyjaciół. Jeśli chcesz mieć przyjaciela, oswój mnie!
- A jak się to robi? - spytał Mały Książę.
- Trzeba być bardzo cierpliwym. Na początku siądziesz w pewnej odległości ode mnie, ot tak, na trawie. Będę spoglądać na ciebie kątem oka, a ty nic nie powiesz. Mowa jest źródłem nieporozumień. Lecz każdego dnia będziesz mógł siadać trochę bliżej...
Następnego dnia Mały Książę przyszedł na oznaczone miejsce.
- Lepiej jest przychodzić o tej samej godzinie. Gdy będziesz miał przyjść na przykład o czwartej po południu, już od trzeciej zacznę odczuwać radość. Im bardziej czas będzie posuwać się naprzód, tym będę szczęśliwszy. O czwartej będę podniecony i zaniepokojony:
poznam cenę szczęścia! A jeśli przyjdziesz nieoczekiwanie, nie będę mógł się przygotowywać... Potrzebny jest obrządek.
- Co znaczy „obrządek”? - spytał Mały Książę.
- To także coś całkiem zapomnianego - odpowiedział lis. - Dzięki obrządkowi pewien dzień odróżnia się od innych, pewna godzina od innych godzin. Moi myśliwi, na przykład, mają swój rytuał. W czwartek tańczą z wioskowymi dziewczętami. Stąd czwartek jest cudownym dniem! Podchodzę aż pod winnice. Gdyby myśliwi nie mieli tego zwyczaju w oznaczonym czasie, wszystkie dni byłyby do siebie podobne, a ja nie miałbym wakacji.
W ten sposób Mały Książę oswoił lisa. A gdy godzina rozstania była bliska, lis
powiedział:
- Ach, będę płakać!
- To twoja wina - odpowiedział Mały Książę - nie życzyłem ci nic złego. Sam chciałeś, abym cię oswoił...
- Oczywiście - odparł lis.
- Ale będziesz płakać?
- Oczywiście.
- A więc nic nie zyskałeś na oswojeniu?
- Zyskałem coś ze względu na kolor zboża - powiedział lis, a później dorzucił: - Idź jeszcze raz zobaczyć róże. Zrozumiesz wtedy, że twoja róża jest jedyna na świecie. Gdy przyjdziesz pożegnać się ze mną, zrobię ci prezent z pewnej tajemnicy.
Mały Książę poszedł zobaczyć się z różami.
- Nie jesteście podobne do mojej róży, nie macie jeszcze żadnej wartości - powiedział różom. Nikt was nie oswoił i wy nie oswoiłyście nikogo. Jesteście takie, jakim był dawniej lis. Był zwykłym lisem, podobnym do stu tysięcy innych lisów. Lecz zrobiłem go swoim przyjacielem i teraz jest dla mnie jedyny na świecie.
Róże bardzo się zawstydziły.
- Jesteście piękne, lecz próżne - powiedział im jeszcze. - Nie można dla was poświęcić życia. Oczywiście moja róża wydawałaby się zwykłemu przechodniowi podobna do was. Lecz dla mnie ona jedna ma większe znaczenie niż wy wszystkie razem, ponieważ ją właśnie podlewałem. Ponieważ ją przykrywałem kloszem. Ponieważ ją właśnie osłaniałem. Ponieważ właśnie dla jej bezpieczeństwa zabijałem gąsienice (z wyjątkiem dwóch czy trzech, z których chciałem mieć motyle). Ponieważ słuchałem jej skarg, jej wychwalań się, a czasem jej milczenia. Ponieważ... jest moją różą.
Powrócił do lisa.
- Żegnaj - powiedział.
- Żegnaj - odpowiedział lis. - A oto mój sekret. Jest bardzo prosty: dobrze widzi się tylko sercem. Najważniejsze jest niewidoczne dla oczu.
- Najważniejsze jest niewidoczne dla oczu - powtórzył Mały Książę, aby zapamiętać.
- Twoja róża ma dla ciebie tak wielkie znaczenie, ponieważ poświęciłeś jej wiele czasu.
- Ponieważ poświęciłem jej wiele czasu... - powtórzył Mały Książę, aby zapamiętać.
- Ludzie zapomnieli o tej prawdzie - rzekł lis. - Lecz tobie nie wolno zapomnieć.
Stajesz się odpowiedzialny na zawsze za to, co oswoiłeś. Jesteś odpowiedzialny za twoją różę.
- Jestem odpowiedzialny za moją różę... - powtórzył Mały Książę, aby zapamiętać."

Miesiąc - mały rachunek sumienia

30 dni minęło odkąd schowałam do portfela kolejną kartę, tym razem zieloną, poświadczającą uprawnienia do zniżek studenckich.
Toż to już miesiąc, tak szybko zleciał!
Jestem zadowolona ze swoich studiów, początkowe zaskoczenie, że jest tak ciekawie, przeszło we w miarę stały poziom satysfakcji.
To nie jest tak, że nagle zniknęło nieufne pytanie: co z moją przyszłością?
Raczej przestałam zastanawiać się nad odpowiedzią i gdy pojawia się w głowie klepię się sama po ramieniu (bo któż ma mnie poklepać?), że nie muszę się martwić.
Marzenia i plany długofalowe przewijają się nieraz obok pytań o wartości, poglądy, nastawienie, traktowanie świata.
Przyszłość prędzej czy później stanie się teraźniejszością, toteż o dzień dzisiejszy i ewentualnie kilka kolejnych staram się dbać.
Martwić też nie, bo po co? Dbać.
Przeszłość? Wyciska jeszcze trochę łez co jakiś czas, ale nie pławię się w niej już. Już zrozumiałam, że nie ma to zbyt dużego sensu. Wspomnę coś, uporządkuję i wracam tu.
Emocje?
Są, nie da się ukryć. Nie działają już jednak lawinowo.
Pozwalam już częściej im się wylewać gdy nastąpią, wtedy rozładowują się dość szybko.
I zamiast tragizować - racjonalizuję.
Na prawdę często nagromadzenie emocji ma czysto fizjologiczne podłoże (lub inne logiczne). Świadomość ta pomaga ponownie poklepać się po ramieniu.

Brakuje mi tylko trochę bardziej konkretnego, niehumanistycznego wysiłku umysłowego. I może trochę sportu. Da się to nadrobić, nie ma wątpliwości.
Brakuje mi też czegoś w środku. Jakiegoś rodzaju odpowiedzi. Ciepła.
Czegoś, co kojarzy mi się z prawdziwą miłością, jednak jest rzeczą nieuchwytną, nienazywalną. Lub nie chcę jej nazywać.

Przekonuję się, ilekroć braknie mi energii, że nie jestem sama.
Gdy już wypowiem słowa w modlitwie lub w końcu otworzę Książkę - czuję, że nie konfrontuję się z pustką ani ciszą.
Dostrajam słuch, by lepiej rozumieć.
Uczę się ufać.
Wierzyć w dziś.
Wierzyć, że jutro (rzeczywiste i metaforyczne) będzie dobre.

Pan dotrzymuje obietnic.

Byle tylko nie wkładać w Jego usta nic ponad Jego słowa.

Pomysł na..?

A może to wszystko jest tak:

Potrzeba więzi, bliskości i przynależności stawia człowieka współczesnego wobec konfliktu wewnętrznego. Albo przywiąże się do niewielkiej grupy, stworzy swój azyl i poczuje się bezpiecznie, albo pozostanie wolnym elektronem, zmieniającym stale stany wzbudzenia i poziom energii pośród rozmaitych ludzi, rozwijając się i ucząc od każdego czegoś nowego.
Nie ma opcji kompromisowej. Albo pewne ograniczenie horyzontów, stagnacja w bezpiecznym, stałym gronie, albo dynamiczne zmiany otoczenia bez poczucia stabilnosci i osobisty, aktywny wzrost.
Żeby nie było zbyt łatwo - poczucie bezpieczeństwa w danej grupie/więzi nie daje współcześnie żadnej gwarancji. Ludzie niechętnie wchodzą w zobowiązania i nie zawsze chcą traktować takowe wystarczająco poważnie, by ich dotrzymywać.
Pozornie stabilna grupa społeczna nie jest w XXI wieku niczym nienaruszalnym, uporządkowanym i trwałym, nawet jeśli taka się przez jakiś czas wydaje.
Stałość grup i więzi w nich jest efektem silnej determinacji, nakładu pracy, wysokiej wiary w słuszność i trwałości przekonań wszystkich członków.
Z drugiej strony - wybierając mobilność, niskie przywiązanie do grup, wykorzystywanie możliwości samorozwoju wystawia się na próbę wrodzoną (dążącą do podtrzymania gatunku) potrzebę przynależności, więzi i humanistycznie ujmując: miłości. Możliwe, że istnieją osoby bez tej potrzeby lub z bliską zeru, choć nie znam takowych. Z pewnością są ludzie, którzy przemogli ją w sobie i przemienili na jakiegoś innego rodzaju dążenia, ci prawdopodobnie kiedyś (na starość?) będą musieli skonfrontować się z tą niezaspokojoną dziedziną.

Co zatem?
Którą opcję wybrać?
Jak zestawić ją z wartościami np. chrześcijańskimi lub wewnętrznym poczuciem powinności moralnych czy zwykłą chęcią życia dobrym życiem?
Być może recepta powinna brzmieć tak:
Rozwój własny jest ważny. Jeśli nie zadba się o siebie, trudno być szczęśliwym i nie ma czego dać innym. Zatem on na pierwszym miejscu.
O więzi trzeba zabiegać, starać się, poświęcać energię i dawać z siebie wiele, bo każda relacja jest wątła, nie zawiera elementu przyzwyczajenia, zobowiązania czy automatyczności, jakie bywają ważne w stałych grupach.
Biorąc wzgląd na siebie nie można oczekiwać od ludzi zbyt wiele, by nie doznać zawodu i nie zatrzymać się przez to w swoim biegu. Odrzucenie zawsze powinno być brane w rachubę, jako realne ryzyko. Nie powinno jednak to powodować zgorzkniałości, nieufności czy rzutować zbyt mocno na decyzje.
Zasada optymizmu i domniemanej niewinności jest w cenie. Potencjalne niepowodzenia to tylko sygnał do zakończenia pewnego rozdziału, zapamiętania wniosków i przejścia dalej.
Dawanie - w pełnej szczerości, z całego serca. Nie ma czasu na ostrożne badanie, czy aby na pewno warto angażować się w daną znajomość. Jeśli w pierwszej rozmowie nie ma sie dość rozmówcy - znak, że jest wart wszelkich inwestycji. Pełne zaangażowanie i sprawiedliwe podejście od początku do samego końca rozwoju znajomości.
Nawet, gdy jakaś relacja w pewien sposób się zakończy - przyjazne, uczciwe, pełne szacunku nastawienie powinno zaowocować pokojowym rozejściem się szlaków i dawać otwartą drogę do powrotów, choćby na chwilę, w potrzebie.
A potrzeby indywidualne? Miłość szeroko pojęta, ciepło, więzi. Dając to z czystym sercem dostaniemy zawsze trochę w zamian. Trzeba brać wszystko z tej materii, co tylko zostanie zaproponowane, by nie mieć przypadkiem niedoborów. Ochotnym, hojnym dawcą może okazać się ktoś, komu krótko dotrzymywać będziemy kroku.
Obustronne potrzeby i brak zbędnych wymagań, deklaracji czy zobowiązań mogą przy uczciwej wymianie doprowadzić tylko do obustronnych korzyści.

Sumując:
1. dbać przede wszystkim o swój rozwój (by mieć co dawać innym)
2. angażować się i być uczciwym w tym, co się robi
3. dawać z zasobów osobistych obficie, kochać ludzi
4. brać chętnie, pytać i prosić bez nadmiernego zastanawienia się

Może to propozycja dla tej części ludzi którzy mają z różnych powodów bardziej rozwinięte potrzeby społeczne. Może niektórzy nie odczuwają konfliktu wewnętrznego na tym tle.
Piszę oczywiście subiektywnie, mając za punkt odniesienia głównie własny sposób funkcjonowania.
Być może nie mam słuszności w tym swoim wywodzie i niedługo sama to odkryję. Tymczasem takie właśnie myśli uformowały się we mnie nareszcie w spójną całość, którą mogę sie podzielić.

Rozważanie to powstało w oparciu o zapoznanie się z kilkoma wiodącymi nurtami humanisycznymi (psychologicznymi, filozoficznymi, socjologicznymi) dzięki moim studiom i przetrawienie ich we własnym mentalnym żołądku, a także poprzez analizę wytycznych ogólnobiblijnych.
Z pewnością jest tu też wpływ jeszcze mało znanego człowieka, który wysoce mnie zaciekawia swoim postrzeganiem świata, a także dzisiejsze doświadczenie.
Dostałam dziś pewne mało wygodne pytanie od jednej ze starszych sióstr w zborze, która niegdyś mi błogosławiła. Udzieliłam krótkiej, szczerej odpowiedzi. odpowiedziała też krótko, z widocznym zrozumieniem.
Najistotniejsze jest to, że w imponująco prawdziwy sposób powiedziała "kocham cię". Był to zwrot tak czysty i szczery, że pokrzepił mnie z niespodziewaną mocą.
Odczułam na własnej skórze, jak niepowtarzalnie potrafią kochać ludzie pełni Bożej miłości.
Zostałam zainspirowana i zachęcona, choć dotarło to do mnie później.
Moja nadzieja, że da się wypracować harmonijne, dobre i owocne nastawienie do życia, została podbudowana.

Kol. 3:23a
Cokolwiek czynicie, z duszy czyńcie
(BW)

wakacji brak

W wakacji braku
brakuje mi tego,
że gdy zasypiałam
mogłam wsłuchać się
w oddech i puls
tej osoby, która leżała
pod kołdrą obok
lub na sąsiednim posłaniu.

Brakuje mi walki o kawałek miejsca na łóżku,
budzenia się obok, nie ściany.
Myśli o śniadaniu wspólnymi siłami.
Rozmowy o wszystkim i niczym na dobranoc.

W wakacji braku noc jest samotna
i tylko zmęczeniem woła mnie poduszka.

W wakacji braku, w życia nasyceniu,
środkiem nocy, po aktywnym zmęczeniu
skradam się cicho i pytam do ucha:
Mogę się przytulić?
I zasypiam na skraju
rodzinnego posłania
jak gdy byłam całkiem, całkiem małą dziewczynką.

Weź mnie ze sobą.
Pozwól wtulić się w ciepło swojej obecności w jednym pokoju,
pozwól słuchać swojego oddechu.

Nie chcę zasypiać sama, znając radość współzasypiania.

Tworzenie

Life isn't about finding yourself.
Life is about creating yourself.

Ta sentencja, przypomniana mi dziś (za co dziękuję) idealnie podsumowuje moje ostatnie myśli.
Myśli zainspirowane czytaniem filozofów i psychologów na zajęcia,
myśli na spotkaniu dyskusyjno-biblijnym,
myśli otrzymane po modlitwie w deszczu.
Dojrzewają we mnie one jak jabłka.
Niektóre już spadły, rumiane i soczyste. Z radością zagłębiłam w nich swoje zęby.

Tworzenie siebie, to fascynująca rzecz.
Nie pamiętam już kto, ale któryś z mądrych ludzi napisał, że najpierw trzeba wychować siebie, by móc wychowywać innych.
Wychowywanie to rodzaj tworzenia.
I wszystko jest możliwe, jeśli ma się pomoc od Najwyższego.
Odkrywam siebie, następnie uczę się tworzyć z odszukanych elementów i na nich bazując buduję dalej.
Czuję się, jakby spełniało się moje dziecięce marzenie o czarowaniu.
Doznaję olśnienia, że bycie dzielną jest w moim zasięgu.
Trudno wysłowić radość i zachwyt nad czymś tak zwyczajnym i jednocześnie podniosłym.
Chcę brać, by móc dawać.
Dawanie, gdy ktoś chce brać, jest takim szczęściem.

Świat stoi otworem przed tymi, którzy chcą z niego korzystać.
A możliwości jest na prawdę wiele.
Czy wejdziesz?
Może wolisz stać przed bramą i obawiać się, że dalej jest strasznie?

Czy wejdziesz?

Jesień

Pomyślałam: była kiedyś taka skórzana teczka, taka po babci czy coś. Mogłabym ją znaleźć i nosić zamiast torby. Była ciężka sama w sobie, ale nie szkodzi.
Znalazłam.
W środku było kilka zwiniętych stron z wyborczej z września 2005.
Myśli pobiegły za pytaniem: co to był za czas?
Sporo odpowiedzi w głowie powstało, nie warto ich przytaczać.
W końcu doszłam jeszcze do jednej:
to był miesiąc, w którym rozpoczęłam rok pracy nad sobą i modlitwy.
Zależało mi bardzo na tym, by zostać uwolnioną od ciągłego, uciążliwego szukania obiektu nieszczęśliwego zakochania. Zjawisko to mnie prześladowało i skupiało na sobie wielką część mojej aktywności życiowej.
Rok. Tyle trwała modlitwa i walka wewnętrzna.
Potem przyszedł moment, najgorętsza modlitwa w moim życiu, gdy poczułam się wolna.
Wolna, można powiedzieć, od władzy Id (tak, miałam dziś referat o Freudzie)
Poczułam, że mogę spełnić moje przeznaczenie, jakiekolwiek by ono nie było, jeśli tak ma być - do końca pod ramię tylko z Panem.
Potem był kolejny etap mojego życia, zaskakujący i tak nasycony.
Teraz jest następny.
Teraz jest czas, bym przypomniała sobie wartości, postanowienia i wytyczne z roku modlitwy. Tak bardzo trudno czasem jest zostawić etap życia, który już nie trwa dłużej i iść dalej, w nowym rozdziale, do przodu. Tak czasem trudno pamiętać, jaki się ma cel i jakim wartościom postanowiło się dochować wierności.
Jestem wolna, nie ma niczego, co by mnie niewoliło. Chyba, że moje własne czarne myśli, ale też nie muszą mieć one nade mną władzy.
Mam siłę od Niego, siłę i potencjał w środku.
Jak każdy.
Nie chcę go marnować.
Biorę swoje dłutko w dwie ręce i zanurzam w pniu czasu, może uda mi się sobą wyrzeźbić chociaż mały kwiatek.

Miałam dziś małe załamanie, nakrzyczałam w duszy na Tego-Tamtego: "czego ode mnie chcesz? po co mnie tu wciąż trzymasz? po co tyle razy dawałeś ten centymetr zapasu od śmierci? co mam zrobić, by mieć już ten wymarzony spokój? powiedz, bo już tracę cierpliwość!"
Ale minęło.
Nie ukrywam już nic przed Nim, ani przed ludźmi też nie za dużo.
Będzie co ma być, a ja chcę dać z siebie wszystko.

Dziękować.

Dziś było rozważanie o Izraelu w księdze Izajasza. Zainspirowały mnie w nim dwa wtrącone wątki.
Po pierwsze słowo: wizja.
Wielu ludzi mówi w dzisiejszych czasach, że ma jakąś wizję. Czy to w kwestii kościoła, czy w ogóle. Używa się tego sformułowania synonimicznie do wielkich planów i koncepcji.
Pierwotnie słowo to tyczyło się jakiegoś rodzaju objawienia o sprawach nadziemskich, w różnych kulturach i religiach. Miało w sobie coś z proroctwa. Dotykało spraw ważnych, wyjaśniało rzeczy niepojęte.
Czy nie powinno tak zostać? Czy przypisywanie swoim koncepcjom nie wiadomo jakiej rangi jest na miejscu?
Zbyt często powołujemy się, w intencji pobożności, na Boga. Stwierdzamy: On powiedział, On chciał. A czy to nie jest tak, że to my sobie coś chcemy i znajdujemy do tego 'znaki'?
Samozwańcze wizjonerstwo jest jak wróżenie z fusów.
Do naszych chęci nagle znajdujemy wyjątkową wartość, dopatrujemy się obietnic i zapowiedzi, że stanie się, jak chcemy.
A potem?
Wyrzuty w przestrzeń, że nie tak miało być, poczucie zawodu, wstyd.
Po co to wszystko?

Słowo-inspiracja drugie: dziękowanie.
Łatwo się mówi "dziękuję", gdy dostanie się coś miłego, czego się oczekiwało, o co się prosiło. Trochę trudniej, z mniejszym refleksem, dziękuje się zwykle za niespodziankę lub komplement. Chętnie dziękuje się,gdy czuje się szczęśliwym, radosnym, ma się poczucie, że coś się osiągnęło.
Czy jednak umiemy dziękować za doświadczenia trudne?
Czy umiemy dziękować za drobne pozytywy, kryjące się pośród pozornie wielkich i strasznych spraw?
Wierzący oczywiście zwracają się z dziękczynieniem, jak z prośbami, do Boga.
Postawa wdzięczności jest jednak pewnym sposobem na życie, zmieniającym bardzo dużo.
Jeśli człowiek ją opanuje, umie dostrzegać wartość w małych rzeczach i w sobie. Może osiągnąć wyższy poziom spokoju i radości w życiu.
Jesień to czas święta żniw, amerykańskiego święta dziękczynienia i żydowskiego święta szałasów. Jest to pora podsumowań i wdzięczności.
Może warto odkurzyć swoje trybiki w tej materii?

Pozdrawiam wszystkich, którzy myślą sobie teraz: ojej, z moim wizjonerstwem i wdzięcznością to trzeba coś zrobić. Ja sama waśnie tak myślę, notka ta jest pewnego rodzaju samokrytyką.

Głosy wewnętrzne

Sumienie.
Według psychologów wykształca się ono pod wpływem kultury w której żyjemy i wychowania, determinuje normy moralne i poczucie dobra i zła.
Przeczucie.
Istnieje w podświadomości, zahacza o emocje. Jest podobne do intuicji, bazującej na doświadczeniach przywoływanych i przetwarzanych nieświadomie, szybko.

Oba te wewnętrzne zjawiska mogą być znakiem od Tego Na Górze.
Słowem.
Sądzę, że są właśnie po to, by móc Go słyszeć.
Wielokrotnie doświadczałam myśli niewiadomego pochodzenia i wątpliwej logiki.
To były wewnętrzne imperatywy bądź przeświadczenia o czymś, ku czemu nie było powodów na zdrowy rozum.
W końcu podążałam zwykle za nimi i zawsze okazywały się trafne. Czasem bezbłędnie dokładne, czasem zwyczajnie wskazujące właściwy kierunek.
Uprzedzające o czymś lub nakłaniające do podjęcia słusznych działań mimo niepewności, czy są właściwe.
Czasem tłumiłam je w sobie i wychodziłam na tym źle.
To ryzykowne, bo czasem trudno odróżnić przeczucie od pragnienia a głos sumienia od głosu samooskarżania.
Tak czy siak to niesamowite, jak splatane są okoliczności, by przecinać się w odpowiednich miejscach w czasoprzestrzeni i jak dźwięczny i prawdziwy potrafi być głos słyszany w sobie.

Studia

Ślubowałam, legitymację dostałam, tylko indeks mój gdzieś w dziekanacie zaginął.
Nowa przygoda zaczyna się urzeczywistniać.
Ręce podałam już wielu koleżankom z wydziału (i jednemu z 9 kolegów).
Kilka imion zapamiętałam, trochę słów wymieniłam.
Dziś ostatni etap rejestracji na przedmioty i układania planu zajęć.
Jak to będzie?
Bać przestałam się jakiś tydzień temu.
Teraz się niecierpliwię i cieszę na nowy dzień.
Tyle nowych możliwości..
Studia, mocium panie!

Pierwsza niedziela jesieni

Myśli biegały w czasie słuchania i po nim bardzo na boki, ani jednej modlitwy czy pieśni nie wytrwałam w skupieniu.
Zdarza się czasem.
Siłowałam się ze sobą, trochę wywalczyłam.
Złe samopoczucie i brak koncentracji towarzyszą mi często, ale nauczyłam się już, że nie są warte wiele uwagi i że trzeba i można je poskromić zawsze w jakimś stopniu.
I jeszcze jedno ważne: nie ma co ich sobie wyrzucać. Są? Trudno. Przeczekać, przemóc, nie przejmować się zanadto.
Zapamiętałam jeden z kluczowych dziś wersetów, wart zachowania w pamięci:
Filip. 3:13-14
13. Bracia, ja o sobie samym nie myślę, że pochwyciłem, ale jedno czynię: zapominając o tym, co za mną, i zdążając do tego, co przede mną,
14. Zmierzam do celu, do nagrody w górze, do której zostałem powołany przez Boga w Chrystusie Jezusie.
(BW)
lub
Flp 3:13-14
13. Bracia, ja nie sądzę o sobie samym, że już zdobyłem, ale to jedno [czynię]: zapominając o tym, co za mną, a wytężając siły ku temu, co przede mną,
14. pędzę ku wyznaczonej mecie, ku nagrodzie, do jakiej Bóg wzywa w górę w Chrystusie Jezusie.
(BT)
Prosto brzmi, trudniej realizować, ale warto.

Kwiaciarnia?

Po pracy weszłam dziś do kwiaciarni.
Kupiłam ładną kartkę, może kiedyś ją komuś wypełnię i wręczę.
To było jednak z potrzeby uprzejmości.
Bo szłam do pani kwiaciarki by prosić o trochę jej czasu dla mnie.
Zadałam kilka pytań wokół tematu "jak to jest: być kwiaciarką?".
Pani była bardzo miła, opowiadała mi przez prawie pół godziny, bardzo od siebie, bez zauważalnego celu wypowiedzi, poza szczerością.
Poczułam się zachęcona.
Być może sprawdzę, jak to jest.
Lub stwierdzę, że to jednak nie to i wykreślę to z mojej listy życzeń.
Krok w stronę realizacji jest mój i nie zniknie.
Zasługuję na własny uśmiech, taki bezcenny dowód (samo)uznania.

A jeszcze.. Ta pani skończyła studia prawnicze, a pracuje z radością w obecnym zawodzie od 15 lat. Jest to kolejnym dowodem, że granice możliwości ludzkich wyznaczane są tylko przez uznawanie, że istnieją.

Pogoda

Była raz deszczowa panna i słoneczny panicz.

Ona często była mokra a on deszcz miał za nic.


Pyta: czemu takoż kapiesz stale?

Ona: ach, ja nie chcę kapać! Wcale!


Panicz podał wnet parasol i podsunął ramię,

Panna dała ciepły uśmiech i ruszyli dalej.


Świecił, suszył, wysłoneczniał:

co też siedzi w panny głowie?

Ta kapała jakby rzadziej,

wykroplując dlań odpowiedź.


Było pięknie, miło, zwiewnie,

Ona śniła jemu sen,

Szeptomknęli śmiechośpewnie,

Barwną tęczę utkał jej.


Chmury przyszły, sprzetworniały,

wiatry na wierzch wysupłały.

Słowa wodą spadły w ziemię,

myśl wyparowała niebem.


Jakby jaśniej, może prościej?

Prysły czary i radości.


Przyszły cisze, niewygody.


Czego trzeba im? Swobody?



Rzekł więc tej deszczowej pannie

dziwny i słoneczny pan:

Pomyliłem ciebie, droga,

z jedną z pięknych, wielkich dam.


Wyschły buty, nosek, włosy,

Jednak przykro – to nie ty.

Kwili, kapie, nie chce, prosi...

Już za późno. Pomost znikł.


Cicho pękła światła struna.

Zapach ciężkim stał się wnet.

Poszarzała marzeń łuna...

Się wywrócił cały świat.



Rymowiersz, sercopis, eksperyment.

Co autor miał na myśli?

Nie należy zapominać, że Słoneczny jest tylko Jeden, tam w górze i że tylko On maluje nieskończone tęcze. A ludzie? Niektórzy są bardzo piękni i pełni Jego światła. Wciąż pozostają odbiciem.

Z refleksji środowych

Mat. 5:8
8. Błogosławieni czystego serca, albowiem oni Boga oglądać będą.

Czyste serce. Takie, w którym nie ma ciężaru i brudu winy. Skąd takie wziąć?
Dziś usłyszałam znów, że należy wyznawać przed Panem swoje winy, nazywać każde przewinienie osobno, przynosić je w pokorze.
Niby wszystko jest proste.
Co zatem mnie zaniepokoiło?
Zauważyłam, że trudno mi znaleźć swoje grzechy.
Nie świadczy to o niewinności, wręcz przeciwnie.
Znaczy, że wydaje mi się, że jestem prawie doskonała na co dzień, a to nawet w piśmie wygląda śmiesznie. Zadziwia mnie, co w sobie dostrzegam.
A te wszystkie rzeczy, których jestem niepewna?
Uznaję, że przecież miałam do nich prawo, że nie mogły być grzechem, bo niby co w nich złego w końcu?
Przed Bogiem nie ma domniemania niewinności.
On wie wszystko i ma nieomylną sprawiedliwość.
Otworzyłam zardzewiałe w zawiasach drzwi do jednej z komór serca. W moich myślach uwolnił się strumień obrazów, wyciszonych wyrzutów sumienia.
Tak trudno je nazwać, tak trudno wyznać uchybienia. O ileż łatwej byłoby trwać w błogim zapomnieniu, że miały miejsce.

Dodatkowe wersety pokrewne, polecam do przemyślenia:
Ps. 24:4-5
4. Kto ma czyste dłonie i niewinne serce,
Kto nie skłania duszy swej ku próżności i nie przysięga obłudnie,
5. Ten dostąpi błogosławieństwa od Pana
I sprawiedliwości od Boga, zbawiciela swego
2 Tym. 2:22
22. Młodzieńczych zaś pożądliwości się wystrzegaj, a zdążaj do sprawiedliwości, wiary, miłości, pokoju z tymi, którzy wzywają Pana z czystego serca.
(BW)

Poranek

Czasem budzę się i jestem taka głodna. Głodna czyjejś obecności i głodna miłości. Jak dziś.
Smutno mi wtedy i zastanawiam się, co jeszcze robię źle, dlaczego nie czerpię pełni radości z bycia z ludźmi i dawania siebie. Jest tego z pewnością za mało, fakt.
Jakieś cztery lata temu postanowiłam zerwać z ustawicznym, więżącym głodem zakochania i przynależności. Modliłam się rok i moje serce zostało uwolnione, powierzyłam się Panu. Niedługo potem pozwoliłam sobie pokochać... Teraz Pan znów przywołuje mnie do porządku, On przede wszystkim, powinnam była pamiętać.
Czy to znaczy, że mam być tak całkiem sama?
Otworzyłam szafkę w kuchni i znalazłam masło orzechowe.
Uśmiechnęłam się. Rodzice pamiętali, by kupić wczoraj mój przysmak.
Najwyższy czas nauczyć się szukać miłości tam, gdzie ona na mnie czeka.
Na pewno w rodzinie, objawia się w prostych działaniach.
A pozostali?
Trudno się dziwić, że są ostrożni, zaufanie i więzi budują powoli, stopniowo. Przecież sama też tak robię.
Wybiegnięcie na ulicę i wołanie: niech mnie ktoś przytuli, niech mnie ktoś pokocha! byłoby co najmniej nieroztropne.
Miłość rozżarza się tam, gdzie odpowiada się uśmiechem na uśmiech, gdzie jest słuchanie i szczere intencje. Tam, gdzie jest bezinteresowność i wytrwałość. Gdzie pojawia się miły gest i gdzie nie ma miejsca na urazę.
To ta taka mała iskierka odbijająca się tanecznie na lśniącej powierzchni zaufania.
Miłość można znaleźć pośród ludzi, przecież mają coś po swoim Tacie.

1 Kor. 13:4-13
4. Miłość jest cierpliwa, miłość jest dobrotliwa, nie zazdrości, miłość nie jest chełpliwa, nie nadyma się,
5. Nie postępuje nieprzystojnie, nie szuka swego, nie unosi się, nie myśli nic złego,
6. Nie raduje się z niesprawiedliwości, ale się raduje z prawdy;
7. Wszystko zakrywa, wszystkiemu wierzy, wszystkiego się spodziewa, wszystko znosi.
8. Miłość nigdy nie ustaje;(...)
13. Teraz więc pozostaje wiara, nadzieja, miłość, te trzy; lecz z nich największa jest miłość.
(BW)

Czy mógłbyś wstawić zamiast słowa "miłość" swoje imię? Czy byłoby to prawdziwe? Czy umiesz żyć w miłości do wszystkich ludzi wokół siebie?
Przyznam szczerze, że ja nie.
Jeszcze nie ;)

Post

Wiele można o nim przeczytać, wiele usłyszeć. Niektórzy go nakazują w danych terminach, inni uznają za niepotrzebny. Praktykuje się go w różnych kulturach i religiach.
Post oczyszcza ciało i umysł. Przypomina człowiekowi, jak bardzo jest kruchy.
Dla chrześcijanina nie ma sensu post bez modlitwy. Taki prowadziłby do pychy.
Post jest modlitwą ciała. Pozycją pokory.
Może wzmacniać modlitwę, świadczy o tym, że komuś na prawdę zależy.
Zastanawiałam się wielokrotnie jak to jest: pościć?
Dlaczego właściwie? Co to zmienia? Czy się liczy?
Poszcząc człowiek zaczyna mieć inne priorytety.
Tysiąc myśli na sekundę wypierane jest przez myśl "jestem głodny".
Ta myśl przypomina natomiast o drugiej: "umyślnie jestem głodny".
I tym sposobem trzecia myśl z tego ciągu, istota podjętego wyrzeczenia, dominuje nad kwintylionem spraw codziennych.
Modlitwa przestaje odbijać się od sufitu i wołanie powtarzane jest co kilka chwil.
Braknie miejsca na nieszczerość lub rutynę.
Prośby stają się realne tak, jak rozmowa z drugim ziemianinem.
Serce otwiera się, nie ma siły zgrywać kogoś samodzielnego.
Post przemienia.
Nie rozumiałam, póki nie spróbowałam.
Pan daje ciszę i czeka w niej. Trzeba tylko chcieć go spotkać.

Początek

Dlaczego blog? Dlaczego taki?
Wiele czasu w życiu poświęciłam autoanalizie, dryfowaniu między przeszłością a przyszłością z omijaniem teraźniejszości. Wiele użalałam się i rozmyślałam nad swoimi nieszczęściami. Jeszcze na szczęście nie większość mojego 19-letniego życia.
Ostatnio powiedzmy... Pan mi coś pokazał. Boleśnie, dobitnie. Nie do końca umiem powiedzieć co.
Pomyślałam: przyda mi się znów pamiętnik.
Tym razem nie taki do wylewania czarnych myśli.
Ten będzie dziennikiem.
Dziennikiem dzielnej kobiety, którą chcę się stawać.
Tak. Tu będę pisać o sobie, o swoim życiu, czasem wracać do przeszłości, ale głównie motywować siebie i może czytelników do zmian, do rozwoju.
Wyznaczać cele i relacjonować jak dążę do ich realizacji.
Dlaczego by nie zacząć właśnie teraz?
Dlaczego by nie pomagać sobie takim oto publicznym środkiem przekazu?

Witam zatem i zapraszam do lektury i dyskusji.