luty ma się już ku końcowi

Już ponad tydzień minął odkąd wróciłam z Poznania. Dużo mam myśli w ostatnich miesiącach, ale jakby mniej ochoty do dzielenia się nimi. Lub mniej czasu (którym przecież człowiek sam gospodaruje, bez względu na tłumaczenia).
Ostatnie cztery dni ferii spędziłam w tym właśnie mieście wraz z B., K. i K.
Z pewnością był to czas oderwania od codzienności i czas poznawania nowego miejsca.
Pośród śniegów Poznań jest miastem cichym i urokliwym. Architektura jego jest jak mozaika składająca się z budynków zabytkowych (często nadgryzionych zębem czasu) i pamiątek socjalizmu.
W kontraście do stolicy nie ma zupełnie charakteru wielkiej metropolii. Wszystko wydaje się być tam swoje, na miejscu, zwyczajne. Ludzie i każdy nieożywiony element miasta.
Można właściwie przejść go na piechotę, jednak sprawna komunikacja miejska ułatwia przemieszczanie się, zwłaszcza zimą.
Dużo chodziliśmy, zwiedzaliśmy. Trochę wspomnień w głowie zostało barwnych i przyjemnych.
Najbardziej podobał mi się jednak pewien kościół. Wcale nie była to Farna, ociekająca barokowym złotem i brzmiąca potęgą organów.
Przy ulicy św. Marcin stoi kościół św. Marcina. Z zewnątrz dość przysadzisty, jednolicie ceglasty, nieciekawy. Wewnątrz dość nietypowy jak na KK: ściany i ławy raczej gładkie, jednolite, skromne. Sklepienie krzyżowo-żebrowe z ozdobnymi krawędziami z cegły na gładkim, szarym tle muru. Pod sufitem i na ławach przewijał się gdzieniegdzie subtelny ornament, komponujący całe wnętrze w miarę spójnie. Klasyczne, proste witraże zdobiły wszystkie okna. Było cicho i ciemno, pojedyncze obrazy ginęły w mroku, nie przytłaczając kontemplacyjnego nastroju i odgłosu własnych kroków i oddechu. Główny ołtarz oświetlony był żółtym, rozmytym światłem. (Ten element mi się nie podobał ze względu na Marię solo w centrum kościoła, zamiast Chrystusa. Choć brak krucyfiksu też ma swoje walory.)
Poza tym wszystkim wąski, wyraźny promień białego światła wskazywał gościowi wyraźnie pulpit, na lewo, tuż przy ołtarzu.
Na pulpicie leżał otwarty Nowy Testament (wyd.Św.Paweł, to najnowsze, w przystępnym języku i z często mądrymi przypisami).
Fragment o darach Ducha Świętego i Kościele porównanym do ciała i jego członków.
To był pierwszy raz w życiu, gdy wchodząc do obcego kościoła miałam ochotę zatrzymać się, zapomnieć o wszystkich planach na zaraz i w ciszy szukać Boga.
Niepowtarzalne doświadczenie.

Do baptystów w końcu nie dotarłam, bo są tam aż trzy zbory i nim zdążyłam rozważyć dylemat i dowiedzieć się gdzie i o której jest nabożeństwo - przyszła niedziela, której poranek spędziłam pośród woni kadzideł u Dominikanów.

To w dużym skrócie główne wrażenia z Poznania. Mogłabym oczywiście wiele jeszcze napisać o ciekawych muzeach, zamku w Kórniku i rozmowach, ale to już w cztery oczy, jeśli kogoś ciekawi.


Dodając jeszcze refleksję z dnia dzisiejszego: zrobiłam duże postępy w samokontroli emocji, w korzystaniu z racjonalizacji i organizowania się. Jednak głos drewnianego fletu zręcznie trzymanego w dłoniach ubogiego starca dziś w podziemiach zadrgał w moich uszach przenikliwie. Wypuściłam dwie łzy: jedna wróciła kanalikiem z powrotem i spłynęła do gardła, druga ześliznęła się dyskretnie po prawym policzku, na który nikt nie patrzył.
Teraz, właśnie gdy zaczęłam pisać ostatni akapit, tata mój zagrał w pokoju obok na gitarze znamienną piosenkę.
Tym razem jestem u siebie w pokoju.
Już nie muszę kryć szlochu.

Dobrze, że Pan jest jak muzyka: piękny, niezmienny i zawsze dostępny.
Dobrze, że łzy są po to, by oczyszczać i przynosić w sercu wiosnę.
Już niedługo ziemia napełni się znów zielenią i jak wiek wiekiem wszystko będzie się toczyć według porządku Bożego.

Patrzenie na świat

Perfekcjonizm - zwracanie uwagi na wszelkie szczegóły, by wszystko było jak ma być.
Idealizm - kierowanie się wzniosłymi koncepcjami celów i wartości.
Można powiedzieć z krytycznego (realistycznego?) punktu widzenia: specyficzne odmiany masochizmu, skazane na niepowodzenie pragnienie osiągnięcia doskonałości.
Do takiego sposobu interakcji z rzeczywistością mam sporą niechęć, co nie przeszkadza mi w głębi siebie tak właśnie postrzegać świat.
Jeśli do tego dołożyć bogatą wyobraźnię i tendencję do dramatyzowania (w znaczeniu teatru i w znaczeniu problemów/smutków) - powstaje schemat, który wszedł mi w krew.
Byłoby jednak nudno, gdyby tak sobie żyć nie przełamując szablonów.
Ten jest nadłamany ale jeszcze 'siedzi'.
Dziś tak sobie myślę o marzeniach, wartościach i ideałach ogółem.
Nie definiując tym razem słów, szukając sensu we wrażeniach znaczeń.
Zastanawiam się, przyznam, że powątpiewam, czy w ogóle mają jakikolwiek sens?
Czy posiadanie marzeń prowadzi do czegoś dobrego?
Czy nie lepiej byłoby żyć i cieszyć się chwilą, tym co przynosi?
Odległe marzenia, te z pogranicza perfekcyjnej wizji swojego życia, ograniczają.
Ograniczają chyba bardziej, niż mobilizują.
Zwłaszcza, gdy przychodzi zwątpienie w możliwość ich osiągnięcia.
Wartości i idee - świadczą o byciu człowiekiem. Jakie by nie były, potwierdzają wyższe czynności nerwowe homo sapiens. Mogą dawać poczucie stabilności.
Jednak gdy zadomowi się w nich patos - tracą swoją wartość. Stają się tylko przeszkodami.
Prowadzą do tęsknoty, niespełnienia i jakiegoś zawieszenia w stanie teraźniejszej nieważkości.

Czy warto marzyć o księciu z bajki?
O pięknym, spokojnym domu?
O szczęśliwej, harmonijnej rodzinie?
O poczuciu stabilności w życiu?
Im bardziej logicznie to rozpatruję, tym mniej widzę w marzeniach sensu.
Tuż po tym, jak je odzyskałam, wnioskuję, że nie mają wartości.
Może właśnie tak pozbyłam się kiedyś umiejętności snucia najprostszych marzeń?
Tylko że wtedy było jeszcze gorzej z samopoczuciem.

O, popatrz. Rozterka.

Z pewnością warto marzyć o Królestwie Niebieskim.
Zwyczajnie dlatego, że gdy poprzez wiarę tam się dostaniesz, nie zawiedziesz się w niczym względem swoich marzeń.
Wszystko przerośnie dostępne człowiekowi oczekiwania i możliwości wyobrażenia.