Z jak zaufanie

zaufać
1. «powierzyć swoje sprawy osobie lub instytucji, której się ufa»
2. «uznać, że czyjeś słowa, informacje itp. są prawdziwe»
3. «uznać, że ktoś posiada jakieś umiejętności i potrafi je odpowiednio wykorzystać»
PWN

Kluczowa dla mnie jest definicja druga.

A krótko według własnych refleksji:
Co to jest zaufanie?
To każdorazowe podejmowanie ryzyka.
Akt wiary, że podmiot spełni oczekiwanie, tj. zachowa się właściwie, pozytywnie.
Owo przekonanie, uznanie, że tak właśnie będzie, nie jest podparte wiedzą, w gruncie rzeczy nie posiada żadnej realnej gwarancji.
To domniemanie optymalnego toru rzeczy, lub domniemanie niewinności.
Wiara, że nie ma powodu do obaw.
Wypływa z niego spokój, swoisty optymizm.

Czasem zaufanie jest zbudować łatwo, gdy ma się wiele informacji potwierdzających rzetelność podmiotu. Zaufania tu jednak mało, tyle ile niepewności.
Czasem, raczej rzadko, podejmujemy się zaufania wbrew logice, podejmujemy ryzyko. To dopiero jest prawdziwa ufność. Tak duża, jak cała niewiedza, jak to będzie.
To, czy podmiot jest godny zaufania nie jest stałe ani wymierne.
W zależności od ryzyka podjętego za strony ufającego - podmiot może zmienić swoje nastawienie czy postępowanie.
Jak się czujesz, gdy wiesz, że ktoś pokłada w Tobie zaufanie?
Ja czuję się natychmiast bardziej zmotywowana.

Rzecz nie w tym, czy ludzie są godni zaufania.
Nie w tym, że w dzisiejszych czasach nie można już nikomu ufać.
To wszystko jest kwestia decyzji:
podejmujesz ryzyko, czy nie?
Kalkulacja i decyzja. Tyle.

I parafrazując pewnego jeszcze mało znanego człowieka:
Dopóki wszystko jest dobrze nie ma mowy o zaufaniu. Wychodzi na jaw (lub okazuje się, że go nie ma) dopiero przy trudnościach, problemach, próbie.
Ja?
Często wracam do przeszłości, mówię: a przecież tak ci ufałam...
Skoro w trudności ufność prysła, czy nie było to raczej oczekiwanie, że nie będę musiała sprawdzać, czy ufam? Czy nie była to naiwna nadzieja, że wszystko będzie łatwe, miłe o przyjemne, bez ryzyka o którego podjęciu samej przyjdzie mi zdecydować?

365 times in the Bible there is an expression: fear not

Z jak zazdrość

Co to jest?
Emocja. Z definicji - jeśli trwa dłużej przekształca się w uczucie.
1. «uczucie przykrości spowodowane brakiem czegoś, co bardzo chce się mieć i co inna osoba już ma»
2. «silne uczucie niepokoju, że ukochana osoba mogłaby nas zdradzić»
(PWN)
Skupmy się na drugim znaczeniu, nieco głębszym.

Jako emocja, jeśli dobrze się z nią obchodzić i jeśli nie jest zbyt silna, może być dobra. Może świadczyć o prawdziwości i szczerości. Może chronić przed pokusą niewierności w związku.
Może tyczyć się każdej bliskiej osoby: ukochanego, przyjaciela, członka rodziny.
Zwykle wiąże się z poświęcaniem zbyt małej ilości czasu i uwagi, poczucia niedowartościowania, niezaopiekowania, bycia ignorowanym.
Łączy się z obawą, że nie jest się wystarczającym dla bliskiej osoby, że straciła nami zainteresowanie.
Zwykle ten niepokój jest bezpodstawny, świadczy raczej o spadku naszej własnej samooceny z jakichś innych powodów bądź wyciąganiu pochopnych, wyolbrzymionych wniosków z niewyjaśnionych zdarzeń.
Dopóki zdarza się epizodycznie wszystko jest w porządku.
Nawet jeśli wyleje się ją w przypływie rozemocjonowania - szczerość powinna doprowadzić do porozumienia a cała sytuacja skończyć na ufnym uścisku, w kochających ramionach.
Problem zaczyna się, gdy coś więcej przyłącza się do zazdrości.

Po pierwsze - gdy łączy się oba słownikowe znaczenia, uprzedmiotawiając osobę, roszcząc sobie do niej prawo własności i wyłączności, ograniczając, narzucając. Wtedy gotowość zrozumienia i zatroszczenia się spada z jej strony. Ona także czuje się pokrzywdzona w pewien sposób, co daje pętlę: obie strony ponoszą pewną winę i obie czują się dotknięte.

Po drugie - gdy zazdrości się bezprawnie. Wtedy, kiedy myśli się tak o osobie ukochanej bez wzajemności. Wtedy, gdy nie należy ona do nas w żadnym stopniu, mimo chęci i marzeń. Obiekt może nawet nie być świadomy emocji w nas, a my we własnym wnętrzu karmimy żółcią rozgoryczonego stwora, zatruwając własne wnętrze i odnosząc się do innych dziwacznie, niezrozumiale dla nich, niczemu nie winnych. To poświęcanie czasu i energii iluzjom i imaginacjom, marnowanie sobie (i nie tylko) życia. To prosta droga do zgorzknienia, postępująca korozja charakteru i duszy. To wreszcie głupia rezygnacja z szansy do stworzenia swojego szczęścia i budującego obserwowania cudzego.

Po trzecie - gdy zazdrość przyrasta do nas, gdy staje się permanentnym uczuciem, przeświadczeniem i stałą obawą. Wtedy prowadzi do nawyku katastroficznego myślenia i zatruwa więzi, staje się mało zależna od rzeczywistości, scala się z charakterem i sposobem postrzegania całego świata. Rodzi ból i nieporozumienia.
Z pewnością można by po namyśle wykazać więcej oblicz chorej zazdrości.
Rozważmy jednak, zamiast dalszego wyliczania, skąd może brać się to zjawisko?
Wątpię, by człowiek rodził się z tendencją do zazdrości.
Uczy się jej z czasem.
Zatem dzieciństwo i wychowanie.
Dziecko uczy się zazdrości, gdy daje się mu przywyknąć do poczucia niesprawiedliwego traktowania. Gdy dopuszcza się do sytuacji, że czuje się gorsze, pominięte. Gdy poświęca mu się niewiele uwagi i zainteresowania, okazuje zbyt mało ciepła i buduje poczucie, że na miłość trzeba zapracować, zasłużyć, że to rzecz względna. Gdy nie tłumaczy się takiemu niewielkiemu człowieczkowi, że się go kocha i nie ma się czego obawiać.
Kluczowe mechanizmy tu występujące to:
- błędne założenie, że maluch jeszcze nie zrozumie takich spraw, więc nie warto się przed nim tłumaczyć, dlaczego ma się mało czasu itp.
- podejście uogólnione, jak do każdego przeciętnego dziecka, bez uwzględnienia indywidualnych cech, stopnia wrażliwości i potrzeby uwagi
- warunkowe manipulowanie na poczuciu akceptacji dziecka
- brak starania o atmosferę bezpieczeństwa
- niekonsekwencja (traktowanie malucha różnie w zależności od własnych nastrojów i stanów wewnętrznych)
W wyniku takiego obrotu rzeczy dziecko zaczyna być zazdrosne (także z udziałem nauki przez naśladownictwo np. drugiego rodzica). Uczy się tego dobrze, często chowając głęboko w środku. Takiej nauki się nie zapomina, wchodzi ona w krew i wiele lat później bardzo łatwo ją sobie przypomnieć.
Powstaje życiowa postawa oparta na zazdrości, poczuciu niesprawiedliwości i obawie.
Emanuje to na wszystkie relacje i interakcje międzyludzkie, harmonijnie zgrywa się z niskim poczuciem wartości.
Takie niby dorośnięte dziecko nie potrafi być szczęśliwe dłużej niż kilka chwil, wciąż czeka na dowartościowanie i bodźce oceniające z zewnątrz.
W nim mieszka rozbudowany potencjał chorej zazdrości.

Znów doszłam do podsumowania, że tak wiele zależy od pierwszych lat życia.
Zdaje się, że rozważanie powyższe nie brzmi zbyt pozytywnie, mimo że dla mnie jest na prawdę konstruktywne, bo zawiera pewną analizę, podstawę do rozwoju ku lepszemu.

Po wysłowieniu tych myśli spostrzegłam jeszcze coś.
Nie wiem kiedy ukształtował się mój filozoficznawy pogląd na naturę człowieka w momencie przyjścia na świat.
Dwie przeciwstawne opinie głoszą w uproszczeniu, że nowy człowiek jest z natury albo zły, albo dobry.
Ja widzę rzecz tak:
- noworodek to czysta kartka, życie ją wypełni
- posiada potencjał do działania i nauki, także do złych wyborów
- z natury jest bardziej twórczy, niż destruktywny, to zapewnia mu przeżycie
- nie mając zakodowanych konkretnych wzorców moralnych buduje się poprzez naśladownictwo oraz metodę prób i błędów
- jest bardzo podatny na wpływy zewnętrzne, to czego doświadcza w maleńkości najmocniej zostaje w jego duszy i wpływa na całą resztę życia
podsumowując: anie dobro ani zło, tylko potencjał, energia twórcza. I ogromna zależność od opiekunów.
Z czasem, w człowieku dorastającym, potencjał może być podtrzymywany lub gaszony. W pewnym momencie wszystko zależy już od niego samego i może albo kontynuować naukę i przyzwyczajenia z domu rodzinnego (twórcze bądź niszczące) lub zbuntować się, walczyć o zmianę swoich fundamentów (znów w obie możliwe strony).
Czy zatem niezależnie od wszystkiego każdy człowiek zachowuje możliwość tworzenia, dążenia do dobra?
Wierzę, że tak, że to wszystko kwestia decyzji i wyborów.
Owszem, czasem realizacja zmian jest trudna, zdaje się niemożliwa, jednak wierzę, że można osiągnąć wszystko.

Filip. 4:13
Wszystko mogę w tym, który mnie wzmacnia, w Chrystusie.
(BW)

Namysł nad tworzeniem i szukaniem.

Tworzenie. Stwierdziłam już ogólnie i entuzjastycznie jakiś czas temu, że to na nim polega życie. Aktywny byt na tym świecie wymaga stałego kreowania siebie. Tyczy się to zwłaszcza młodych osób, które dopiero co stają się faktycznie niezależne od innych. Trwa do końca życia.Tworzenie to uczenie się nowych rzeczy i włączanie ich do obszaru „ja”. Stały, dynamiczny rozwój. Wiadomo, zachodzący w różnym tempie w różnych okresach życia.
Co jednak z szukaniem?
Porównam górnolotnie życie do haftu.
Co należy zrobić, by taki powstał?
Po pierwsze trzeba chcieć. Odczuwać chęć, potrzebę stworzenia czegoś pięknego, wartościowego.
Potem następuje moment decyzji: jak ma wyglądać wzór?
Gdy jesteśmy dziećmi w tej dziedzinie – na początek wybieramy coś małego, nie bardzo skomplikowanego, zwykle dokładnie oddając konkretny, cudzy szablon, który przypadł nam do gustu. Za każdym kolejnym razem będziemy próbować czegoś bardziej ambitnego i z czasem zaczniemy tylko trochę inspirować się gotowcami, tworząc wedle własnego projektu.
Moment wybierania może nastąpić tylko po etapie szukania, zastanawiania się, czego chcemy. Ten namysł nad celem pracy powtarza się stale. Skąd weźmiemy wzorce, jakich nici użyjemy i na jakiej kanwie wartości? To także decyzje oparte na szukaniu, wyborze między dostępnymi możliwościami.
Sama ocena, czy haft to właśnie to, co nam odpowiada to także szukanie. Odnajdywanie swoich predyspozycji.
Także szukanie jest istotne, nie można go pominąć.Czy zauważyliście jednak, że tyczy się ono tylko momentów inicjujących?
Znalezienie potencjału, wybór sposobu to dopiero początek.
Mały początek wielkiego dzieła i potężnej pracy nad sobą, przez całe życie.
Poiesis.
Szukanie przewija się, owszem, jednak stale tylko na rozstajach, pokazuje nowe możliwości i daje nowe punkty zaczepienia dla dalszego wzrostu.
Jeśli by sprowadzić życie do samego szukania, zaczynałoby się ono i kończyło na odtwarzaniu, będąc bliskie wegetatywnej egzystencji.
Owszem, o pozory można zadbać, udawać, że to życie pełną piersią.
Owszem, wysiłek włożony w kreowanie, wzorem Ojca-Kreatora, nie musi przynosić spektakularnie odmiennych efektów.
Świadomość możliwości zdaje mi się jednak wystarczająco obligująca.

Wracając do szukania.
Bardzo ważne jest, byśmy wybierali sobie odpowiedni pokarm, na którym mamy wzrastać. Niezależnie w jakiej rodzinie i środowisku spędziliśmy dzieciństwo – od pewnego momentu nikt dalej nie będzie nas prowadził za rękę czy karmił. Niezależnie, czy ktoś bardzo chce stale nas kreować, czy już dawno nikt o tym nie myśli, dojrzewając stajemy się odpowiedzialni sami za siebie, czy nam się to podoba, czy nie.
To niebanalne obciążenie ale i wielka szansa.
Okazja, by zmieniać i udoskonalać – uwaga – samych siebie!
Czy jesteś świadom, jak bardzo godnym podziwu człowiekiem możesz być? Kim tylko zechcesz. Wszystko jest teraz w Twoich rękach, a niemożliwe jest tylko to, co sam uznasz za nieosiągalne.
Co może być pożywką dla takiego wzrastającego człowieka?
Ogólnie rzecz biorąc – otoczenie.
To, z kim i jak spędzamy czas, to czy i kogo obieramy za nauczyciela, jakim słowem pisanym się karmimy, jaką muzyką i filmem.
Także tryb życia. Sen, odżywianie się, sport, porządek, planowanie – wszystko to brzmi banalnie, ale składa się na samodyscyplinę. Przedrostek „samo” dość jednoznacznie wskazuje, że nikt inny za nas tego nie zrobi.
Należy stale szukać, dowiadywać się o możliwościach i wybierać. Próbować, zmieniać, dostosowywać do swoich preferencji.
Dobrym pokarmem jest na przykład słuchanie wykładów, wywiadów itp. ludzi, których wartości choć częściowo podzielamy. To bardzo pokrzepia duszę i poddaje sprawdzeniu własne poglądy.


Tu kończą się moje odpowiedzi, a zaczyna się znów szeroka rzeka pytań.
Czy da się znaleźć przeznaczone dla nas miejsca w tym świecie? Czy takie w ogóle istnieją, a jeśli tak, to jak je rozpoznać?
Jak odróżnić chęci i skłonności własne od powołania?
Czy powołanie istnieje i czym różni się od przeznaczenia?
Jeśli Bóg woła każdego do najodpowiedniejszych ról, czy to raczej jednostkowe wyróżnienia?
Czy Bogu robi w ogóle różnicę, czym się zajmiemy, czy tylko jak robimy to, co robimy?
Jeśli Pan ma przygotowane dla mnie zadania, jak odróżnić je w sercu od własnego widzi mi się?
Czy warto iść za głosem serca, za chęcią i skłonnością, jeśli brak logicznych argumentów?

Tylko na ostatnie pytanie mam w sobie odpowiedź.
Warto. Choćby dlatego, że lepiej iść do przodu lekko po omacku, licząc na łut szczęścia, niż stać w miejscu martwiąc się, że nie jest się pewnym „co teraz” i nie mając planu na przyszłość.
Pozostałe pytania... Czy w ogóle warto szukać na nie odpowiedzi?
Nie, nie szukam ich usilnie.
Czasem wracają do mnie i domagają się odpowiedzi, ale jeśli mam ją kiedyś otrzymać bądź sama przyjąć – będzie to w swoim czasie.

Kazn. 3:1
Wszystko ma swój czas i każda sprawa pod niebem ma swoją porę(BW)

Tymczasem już jest dziś, a ten dzień także zapowiada się długi.
Pora przytulić policzek do poduszki.

woda

Wieczorem poszłam z K. nad strumyk.
Rozmawiałyśmy. Lekko, przyjemnie, o sprawach nie błahych, ani trudnych.
Kroki tworzyły harmonię z dźwiękiem głosów i cieniami drzew, tańczącymi po ziemi.
Nigdy do tej pory nie byłam nad naszym strumykiem w ciemności.
Brzozowa alejka wyglądała bajkowo, jak zawsze.
Woda śpiewała cicho, była ciemna i niosła wieść zapisaną na liściach: jesień w pełni.
To był bardzo miły spacer na dobranoc.

Wcześniej było 'babskie' spotkanie biblijno-dyskusyjne.
Radośnie mi, widząc każdą obecną twarz i budując zaufanie, zagłębiając się w kwestie ducha.
Czuję się tam na miejscu i wiem, że nie jest to czas zmarnowany.
Już myślę o kolejnej sobocie i zastanawiam się, kto przyjdzie.

W piątek kupiłam różę. W kolorze tak bardzo różowym, jaki tylko na róży wygląda ślicznie. Idealne, nieskazitelne płatki, listki bez zadrapania, chlorofil pięknie kontrastujący z okwiatem... Nie ma kolców ani nie pachnie, nawet głaskana i trzymana w cieple, gładzona ustami.
Jest jak zwykła, próżna róża. Płytka, nie mająca wiele do zaoferowania.
Cieszy oko.
To jej główna funkcja.
Poza tym, ta konkretna kwiecina miała wtedy jeszcze jedną funkcję.
Na przystanku podszedł do mnie pan Murzyn w kaszkiecie i zagadał prawie płynnie po polsku:
"Ładny kwiatek"
Uśmiechnęłam się, podziękowałam.
"Ile kosztował?"
Zdziwiona lekko odpowiedziałam, załączając ton, że liczyłam na niższą cenę.
"To tanio"
Przechyliłam głowę, wyrażając niepewność.
"Ty też jesteś ładna."
Uśmiechnęłam się, podziękowałam ponownie. Wpuścił mnie przodem do autobusu, zakończyłam kontakt wzrokowy, a on uprzejmie nie napraszał się.
To było dziwne, jak teraz myślę. Nie wiem, jakie miał intencje. Nie zdziwiłam się jednak na bieżąco, coraz mniej rzeczy mnie dziwi. Uśmiechnęłam się, dostałam komplement a z nim trochę pozytywnej energii. Poszłam dalej.

W czwartek byłam na spotkaniu z państwem P. i M. Kurzajewskimi w ramach Akademii Miłości. To było takie inspirujące! Ci ludzie żyjący aktywnie, znani publicznie, obracający się w środowisku medialnym są tacy... Dobrzy.
Są wierni sobie i wspólnym wartościom, spełniają się w pracy i w rodzinie, umieją mówić o sobie i być zachętą dla innych. Są pełni radości i otwartości, autentyczni mimo wyszkolonego języka i sposobu wypowiadania się.
Aż chce się być jak oni, znać swoje cele i realizować je w zgodzie z sumieniem i przekonaniami.
Myślę, że to kwestia młodości, ta niepełna pewność własnych poglądów.
Teraz jest czas, by się zastanowić i upewnić, co się chce dać temu światu i czego oczekuje się od niego.

Przed spotkaniem zaś znów byłam w pracy. Znów ludzie podchodzili pytając mnie, gdzie mogą znaleźć różne rzeczy.
Nauczyłam się już mnóstwa sposobów, jak uprzejmie i serdecznie odpowiadać, że nie mam bladego pojęcia o co im chodzi. Początkowo było mi niemal smutno z powodu niewiedzy. Teraz z brakiem informacji staram się podarować choć uśmiech i uprzejmość, o które nie tak łatwo w dzisiejszym świecie (choć w sklepie to akurat względnie częste, poniekąd "nasz klient - nasz pan").
Pomyślałam ostatnio, że trochę szkoda, że to duży market i zadając proste pytanie nikt nie jest nastawiony na ucięcie pogawędki. Miło byłoby czasem usłyszeć pytania o drogę, którą znam. Wspaniale byłoby móc odpowiedzieć ze świadomością, że udzielona wskazówka ma znaczenie.

Cóż łączy powyższe akapity?
Woda.
Słowa, pytania, odpowiedzi, emocje i zastanowienia są jak woda.
Całe życie jest jak płynąca rzeka.
Ten nurt, ten dźwięczny szept wołający, by się zanurzyć i zastanowić, ten niepowtarzalny rodzaj dotyku i wyporność...

Jan. 7:37-39
A w ostatnim, wielkim dniu święta stanął Jezus i głośno zawołał: Jeśli kto pragnie, niech przyjdzie do mnie i pije.
Kto wierzy we mnie, jak powiada Pismo, z wnętrza jego popłyną rzeki wody żywej.
A to mówił o Duchu, którego mieli otrzymać ci, którzy w niego uwierzyli; albowiem Duch Święty nie był jeszcze dany, gdyż Jezus nie był jeszcze uwielbiony.
(BW)

Kraków po raz czwarty i śpiew po długiej przerwie

To był wspaniały weekend.
Odpoczęłam w ciele, duszy i duchu.
Dawna stolica Polski ma w sobie coś magicznego.
Co to jest to coś, co powoduje, że czuję się tam jak u siebie?
Tym razem w powietrzu wisiała mgła a z nieba siąpiła woda.
Ludzie tłoczyli się tak, jak to mają w zwyczaju, ale inaczej, niż we współczesnej stolicy.
Tym razem poznałam Kraków od nowej strony - ludzi.
Wraz z JF zatrzymaliśmy się w zborze KChB i tam właśnie spędziliśmy większość czasu.
Rozmowy, społeczność trwały nieprzerwanie, pośród muzyki, herbaty, nabożeństwa i wspólnego obiadu. Tak niezmiernie krótko! Tak szybko trzeba było wracać...
Nigdy nie doświadczyłam jak to jest: przyjechać z daleka na spotkanie rodzinne, by obchodzić wspólnie święto. Aż do minionej soboty.
Rodzinnie świętowaliśmy narodziny duchowe nowych sióstr i brata.
Zostałam nasycona radością i tak wielkim ciepłem.
Trudno aż to opisać.
Uświadomiłam sobie, że moje marzenie o posiadaniu rodziny większej, niż na palcach można szybko zliczyć, zostało spełnione już dawno, gdy sama dołączyłam do dzieci Najwyższego.
Dużo się uśmiechałam, tak z serca.
I jestem pełna wdzięczności do Pana, że odpowiada na modlitwy i potwierdza, że to co słyszę w sercu, to Jego słowa.
Takie to wszystko niezwykłe, takie radosne.
Najadłam się spokoju i ufności.
Już się zastanawiam kiedy znów będzie okazja, by tam wrócić.

Wczoraj natomiast nasyciłam kolejną cząstkę swojej duszy.
Praktycznie dopiero co poznawszy pewną istotkę z uczelni, pojechałam z nią hen, gdzie ledwo wkd dojeżdża i poszłyśmy na próbę chóru.
Listopad to już czas kolęd. Dobrze to pamiętam, przez 7lat mojego życia było to tak oczywiste jak pory roku.
Znów trudno opisać tę gamę emocji, która zabrzmiała we mnie.
Poczułam się jak kiedyś, w tkaninie młodych, dziewczęcych głosów.
Przypomniało mi się, jak grało niegdyś moje niewinne, dziecięce serce.
Zapragnęłam obudzić w sobie tę część mnie, która gdzieś na przestrzeni czasu została stłamszona przez smutki i poczucie beznadziei.
Zapragnęłam znów stać się jak dziecko.

Ufne, radosne, prostoduszne dziecko.
W wierze i w muzyce.
Czy jest to wykonalne, by taką być?
Czy w ogóle da się wyzbyć otępienia i goryczy z duszy i przetrwać w tym świecie?
Zestaw cech dziecinnych jest potencjałem, czy raczej materiałem do albumu ze zdjęciami?
Pytanie podstawowe powinno raczej brzmieć: czego na prawdę chcę?
Już prawie, prawie wiem.

1 Piotr. 5:7
Wszelką troskę swoją złóżcie na niego, gdyż On ma o was staranie
(BW)

A na weekend - Kraków

Przede mną leży bilet do Krakowa.
Jutro wycieczka! (jakże lubię to słowo)
Już niedługo poznam Zim osobiście, nie mogę się doczekać.
To wielkie szczęście móc dzielić taką chwilę, moment uroczystych narodzin.
Dusza się we mnie cieszy, jakby wzlatywała ku niebu.

Poza tym - sam Kraków...
Byłam tam trzy razy.
Po raz pierwszy - na otwarciu Społeczności Chrześcijańskiej w owym mieście, jeśli dobrze pamiętam jesienią 2005 roku.
To był weekend, z którego zapamiętałam kilka osobliwych, pojedynczych obrazów (np. granie w rpg w autokarze w drodze powrotnej, siedząc na kolanach miłemu koledze i rzucając papier-kamień-nożyce z braku kości wielościennych).
Wtedy zakochałam się w niegdysiejszej stolicy.
Było to dla mnie miasto wiatru, ptaków i dzwonów.
Miejsce magiczne.
Później była wycieczka klasowa z liceum, na początku czerwca 2008.
Trzy dni o ile mnie pamięć nie myli, intensywne zwiedzanie i nawet kilka zdjęć. Wtedy poznałam Secesję i Mehoffera, wieczorne bulwary oraz poczułam się jak u siebie na Plantach.
Ostatni raz to był bodajże piątkowy lub sobotni poranek także na początku czerwca, w drodze powrotnej z Zakopanego, po maturach. Wtedy tylko była senność i polowanie na śniadanie, ale znów inne oblicze miasta - porannego, zwyczajnego, bez przewagi turystów.
Jak będzie jutro?
Zobaczymy, już się cieszę na to spotkanie.
Kraków będzie jutro z pewnością senny i mglisty...
Cóż takiego jest w tym mieście?
Jakaś atmosfera, aura można by powiedzieć.
Podobna, jak we Wrocławiu, który także ciepło wspominam z przelotnych wspomnień.
Mogłabym zamieszkać w którymś z tych miast.
Czy wtedy jednak ich dusza nie spowszedniałaby mi?

Kraków.
To miasto kojarzy mi się ze spokojem, uśmiechem i miłością - tą zwyczajną, do świata i ludzi ogółem.

Antoine de Saint-Exupéry, Mały Książę, rozdz.21.

"Wtedy pojawił się lis.
- Dzień dobry - powiedział lis.
- Dzień dobry - odpowiedział grzecznie Mały Książę i obejrzał się, ale nic nie dostrzegł.
- Jestem tutaj - posłyszał głos - pod jabłonią!
- Ktoś ty? - spytał Mały Książę. - Jesteś bardzo ładny...
- Jestem lisem - odpowiedział lis.
- Chodź pobawić się ze mną - zaproponował Mały Książę. - Jestem taki smutny...
- Nie mogę bawić się z tobą - odparł lis. - Nie jestem oswojony.
- Ach, przepraszam - powiedział Mały Książę. Lecz po namyśle dorzucił: - Co znaczy „oswojony”?
- Nie jesteś tutejszy - powiedział lis. - Czego szukasz?
- Szukam ludzi - odpowiedział Mały Książę. - Co znaczy „oswojony”?
- Ludzie mają strzelby i polują - powiedział lis. - To bardzo kłopotliwe. Hodują także kury, i to jest interesujące. Poszukujesz kur?
- Nie - odrzekł Mały Książę. - Szukam przyjaciół. Co znaczy „oswoić”?
- Jest to pojęcie zupełnie zapomniane - powiedział lis. - „Oswoić” znaczy „stworzyć więzy”.
- Stworzyć więzy?
- Oczywiście - powiedział lis. - Teraz jesteś dla mnie tylko małym chłopcem, podobnym do stu tysięcy małych chłopców. Nie potrzebuję ciebie. I ty mnie nie potrzebujesz. Jestem dla ciebie tylko lisem, podobnym do stu tysięcy innych lisów. Lecz jeżeli mnie oswoisz, będziemy się nawzajem potrzebować. Będziesz dla mnie jedyny na świecie. I ja będę dla ciebie jedyny na świecie.
- Zaczynam rozumieć - powiedział Mały Książę. - Jest jedna róża... zdaje mi się, że ona mnie oswoiła...
- To możliwe - odrzekł lis. - Na Ziemi zdarzają się różne rzeczy...
- Och, to nie zdarzyło się na Ziemi - powiedział Mały Książę.
Lis zaciekawił się:
- Na innej planecie?
- Tak.
- A czy na tej planecie są myśliwi?
- Nie.
- To wspaniałe! A kury?
- Nie.
- Nie ma rzeczy doskonałych - westchnął lis i zaraz powrócił do swej myśli: - Życie jest jednostajne. Ja poluję na kury, ludzie polują na mnie. Wszystkie kury są do siebie podobne i wszyscy ludzie są do siebie podobni. To mnie trochę nudzi. Lecz jeślibyś mnie oswoił, moje życie nabrałoby blasku. Z daleka będę rozpoznawał twoje kroki - tak różne od innych. Na dźwięk cudzych kroków chowam się pod ziemię.
Twoje kroki wywabią mnie z jamy jak dźwięki muzyki. Spójrz! Widzisz tam łany zboża? Nie jem chleba. Dla mnie zboże jest nieużyteczne. Łany zboża nic mi nie mówią. To smutne! Lecz ty masz złociste włosy. Jeśli mnie oswoisz, to będzie cudownie. Zboże, które jest złociste, będzie mi przypominało ciebie. I będę kochać szum wiatru w zbożu...
Lis zamilkł i długo przypatrywał się Małemu Księciu.
- Proszę cię... oswój mnie - powiedział.
- Bardzo chętnie - odpowiedział Mały Książę - lecz nie mam dużo czasu. Muszę znaleźć przyjaciół i nauczyć się wielu rzeczy.
- Poznaje się tylko to, co się oswoi - powiedział lis. - Ludzie mają zbyt mało czasu, aby cokolwiek poznać. Kupują w sklepach rzeczy gotowe. A ponieważ nie ma magazynów z przyjaciółmi, więc ludzie nie mają przyjaciół. Jeśli chcesz mieć przyjaciela, oswój mnie!
- A jak się to robi? - spytał Mały Książę.
- Trzeba być bardzo cierpliwym. Na początku siądziesz w pewnej odległości ode mnie, ot tak, na trawie. Będę spoglądać na ciebie kątem oka, a ty nic nie powiesz. Mowa jest źródłem nieporozumień. Lecz każdego dnia będziesz mógł siadać trochę bliżej...
Następnego dnia Mały Książę przyszedł na oznaczone miejsce.
- Lepiej jest przychodzić o tej samej godzinie. Gdy będziesz miał przyjść na przykład o czwartej po południu, już od trzeciej zacznę odczuwać radość. Im bardziej czas będzie posuwać się naprzód, tym będę szczęśliwszy. O czwartej będę podniecony i zaniepokojony:
poznam cenę szczęścia! A jeśli przyjdziesz nieoczekiwanie, nie będę mógł się przygotowywać... Potrzebny jest obrządek.
- Co znaczy „obrządek”? - spytał Mały Książę.
- To także coś całkiem zapomnianego - odpowiedział lis. - Dzięki obrządkowi pewien dzień odróżnia się od innych, pewna godzina od innych godzin. Moi myśliwi, na przykład, mają swój rytuał. W czwartek tańczą z wioskowymi dziewczętami. Stąd czwartek jest cudownym dniem! Podchodzę aż pod winnice. Gdyby myśliwi nie mieli tego zwyczaju w oznaczonym czasie, wszystkie dni byłyby do siebie podobne, a ja nie miałbym wakacji.
W ten sposób Mały Książę oswoił lisa. A gdy godzina rozstania była bliska, lis
powiedział:
- Ach, będę płakać!
- To twoja wina - odpowiedział Mały Książę - nie życzyłem ci nic złego. Sam chciałeś, abym cię oswoił...
- Oczywiście - odparł lis.
- Ale będziesz płakać?
- Oczywiście.
- A więc nic nie zyskałeś na oswojeniu?
- Zyskałem coś ze względu na kolor zboża - powiedział lis, a później dorzucił: - Idź jeszcze raz zobaczyć róże. Zrozumiesz wtedy, że twoja róża jest jedyna na świecie. Gdy przyjdziesz pożegnać się ze mną, zrobię ci prezent z pewnej tajemnicy.
Mały Książę poszedł zobaczyć się z różami.
- Nie jesteście podobne do mojej róży, nie macie jeszcze żadnej wartości - powiedział różom. Nikt was nie oswoił i wy nie oswoiłyście nikogo. Jesteście takie, jakim był dawniej lis. Był zwykłym lisem, podobnym do stu tysięcy innych lisów. Lecz zrobiłem go swoim przyjacielem i teraz jest dla mnie jedyny na świecie.
Róże bardzo się zawstydziły.
- Jesteście piękne, lecz próżne - powiedział im jeszcze. - Nie można dla was poświęcić życia. Oczywiście moja róża wydawałaby się zwykłemu przechodniowi podobna do was. Lecz dla mnie ona jedna ma większe znaczenie niż wy wszystkie razem, ponieważ ją właśnie podlewałem. Ponieważ ją przykrywałem kloszem. Ponieważ ją właśnie osłaniałem. Ponieważ właśnie dla jej bezpieczeństwa zabijałem gąsienice (z wyjątkiem dwóch czy trzech, z których chciałem mieć motyle). Ponieważ słuchałem jej skarg, jej wychwalań się, a czasem jej milczenia. Ponieważ... jest moją różą.
Powrócił do lisa.
- Żegnaj - powiedział.
- Żegnaj - odpowiedział lis. - A oto mój sekret. Jest bardzo prosty: dobrze widzi się tylko sercem. Najważniejsze jest niewidoczne dla oczu.
- Najważniejsze jest niewidoczne dla oczu - powtórzył Mały Książę, aby zapamiętać.
- Twoja róża ma dla ciebie tak wielkie znaczenie, ponieważ poświęciłeś jej wiele czasu.
- Ponieważ poświęciłem jej wiele czasu... - powtórzył Mały Książę, aby zapamiętać.
- Ludzie zapomnieli o tej prawdzie - rzekł lis. - Lecz tobie nie wolno zapomnieć.
Stajesz się odpowiedzialny na zawsze za to, co oswoiłeś. Jesteś odpowiedzialny za twoją różę.
- Jestem odpowiedzialny za moją różę... - powtórzył Mały Książę, aby zapamiętać."