Są takie dni

Chciałam napisać wiersz.
Miał opowiadać o tym, jak łatwo czasem mi się złościć.
Złość miałam wyjaśnić tym, że z natury jestem bojaźliwa.
Straszne czasem zdaje mi się, że możemy się różnić. Bo gdybyśmy byli tacy sami, to na pewno...
Nie, nie byłoby lepiej.
Lepiej miałoby być, choć nie wiem sama względem czego.
Chyba samych moich wymyślonych obaw, że być może w przyszłości się nie zrozumiemy.

Może boję się marazmu, monotonii.
A co robię, by ich uniknąć?
Cieszę się z każdego wieczora spędzonego jak ostatnio. Wciąż nie mam dość, tylko myślę, że dobrze byłoby czasem coś zmienić. No i tak jest, więc o co właściwie mi chodzi?

Chciałam napisać wiersz.
Jednak słowa się nie składały, ani myśli i właściwie nie wiem o czym miał być.

Chciałam... Chcę nadal być...
A może nawet za bardzo?

Decyzje, wybory i takie tam

Zamiast szukać literatury do pracy licencjackiej namiętnie zamyślam się nad czasem.
Czuję dobrze, że jestem i żyję teraz, dumam o tym co było i co będzie.
To niesamowite, być w teraźniejszości.
Przecież ona nie istnieje!
Piszę teraz. Ale gdy stawiam kropkę początek zdania jest już w przeszłości. Gdy myślę o przyszłości,m myśl przemija. I gdyby dzielić chwilę oddechu czy przyciśnięcia klawisza to właściwie składają się z tego, co zaraz będzie i z tego, co właśnie było.
Z określeniem najmniejszej jednostki czasu jest gorzej, niż z atomem. Im lepszy mikroskop, tym bardziej nie da się wyodrębnić "teraz".

Jestem szczęśliwa.
Skąd wiem?
Wystarczy się przyjrzeć, dużo się przeciągam i dużo marzę, wierząc w przyszłość w jasnych barwach.

Jednak jak już wszystko się potoczy pomyślnie, jak już mi się zachce i napiszę tę część teoretyczną, znów trzeba będzie się zdecydować, co dalej.
Uparcie myślę właśnie o tym. Już za wiele pomysłów.
Udało mi się odnaleźć możliwość zajęcia się plastyką na miarę moich możliwości. Pilnie rozglądam się za muzyką i jestem pod wrażeniem pomysłów Carla Orffa. Tylko co, gdzie, jak..?
W czasie warsztatów z bajkowania (rzecz niezmiernie ciekawa) uświadomiłam sobie, że to na prawdę nie takie popularne, marzyć przede wszystkim o założeniu rodziny. Bo właściwie patrzę na wszystko co robię z tej perspektywy, przecież nie chcę być kurą domową na pełen etat, od tego się tetryczeje i głupnie. Chcę też się czymś zająć, gdy reszty też nie będzie w domu.

Dom, dom, dom.

To jest moje marzenie.
Uwierzyłam, że mogę stworzyć coś więcej, niż ogród wokół domu, to okazało się nie dla mnie.

Uwierzyłam...

Czyż nie od tego się wszystko zaczyna?
Uwierzyć.
Dopuścić, że coś jest możliwe, że chociaż prawdopodobne.
I nagle tak wiele staje się możliwe.
Tyle sensu w życiu można znaleźć przez dar wiary.
Ważne tylko, by pielęgnować to, co się już powołało do życia w swojej głowie. Umierająca wiara boli podobnie jak złamane serce. Bardzo podobnie...

Chwilowo za dużo myślenia.
Zacząć działać, miast mędrkowania, od czego mi trzeba.

Sierpniowa noc z górami w pamięci

Wieczór.
Mieszkanie brzmi senną ciszą.
Za oknem cykają świerszcze, w pokoju świeci się lekko lampka nocna a w kuchni szepcze piekarnik.
Ciasto bananowe w okrągłej formie rośnie, rumieni się, zaczyna pachnieć przyjemnie.
Zaglądam jak mu idzie, moje oczy odbijają się w ciemnym pasku nad szybą.
Pogrążam się w zadumie.
Po chwili niepewnie, ze zdziwieniem odkrywam, że chciałabym coś napisać. Dawno tego nie robiłam, coraz rzadziej czuję na to chęć.
Ileż wydarzyło się przez ostatni rok.
O tej porze rok temu byłam w Stanach, tęskniłam już trochę za domem. Spodziewałam się, że od jesieni pochłonie mnie nauka na dwóch kierunkach. Do głowy nie przyszło mi nic na podobieństwo ognistego, improwizowanego tanga, którego teraz nigdy nie zapomnę. Przyszłość zdawała się zupełnie inna, niż się potoczyło życie i niż zdaje się teraz.
W rozrachunku sumienia mogę powiedzieć uczciwie, że staję się coraz bardziej dzielna.
Czy jednak nie za bardzo samo-dzielna?

Często się modlisz na tym wyjeździe?



Modlitwa dla mnie to rozmowa. Z najdziwniejszym Przyjacielem,jakiego można mieć. Bez powątpiewania uważam, że bardzo ważne jest o niej pamiętać. To, o czym i w jaki sposób się rozmawia oczywiście jest bardzo istotne. Jednak jeśli mowa o budowaniu zaufania i relacji to przede wszystkim trzeba w ogóle rozmawiać. Tym bardziej, jeśli nie ma się na biurku ani w portfelu zdjęcia przypominającego o istnieniu Owego Przedziwnego.
Jeśli się nie pyta, nie opowiada się, nie dzieli się zmartwień i radości jak można liczyć na to, że dostanie się jakiś znak, odpowiedź, sugestię czy zwykłe poczucie, że On jest?

Nie bardzo...


Najbardziej lubię modlić się sama, spacerując i śpiewając. Najlepiej pośród przyrody. Czasem po cichu, w tłumie, gdzie jest się jeszcze bardziej samotnym niż daleko od ludzi.
To nie jest usprawiedliwienie dla zwykłego zapominania.
Zapominam o modlitwie tak, jak o tym, by zadzwonić do babci.

Jest mi... wstyd.
Zapominam nawet słowa piosenek, które ułatwiały mi skupienie i wybranie odpowiedniego numeru.
Dzielna kobieta znów okazuje się małą dziewczynką.
Może już nie tak nieporadną, ale zakłopotaną przez własne gapiostwo i zapominalstwo.
Wciąż nad sobą pracować, sprawdzać się, wyznaczać cele i dążyć do nich wytrwale.
Zawsze było to w mojej naturze. Kiedyś dopadło mnie poczucie beznadziei i niemożności osiągnięcia czegokolwiek. Teraz znów mogę być spokojna i szczęśliwa, wyłapywać co jakiś czas kolejne rzeczy do naprawienia. Pracować, wciąż się uczyć
Jednocześnie delektować się życiem, ludźmi, przyrodą, uczuciami, marzeniami...
W zasadzie czuję że żyję.

Biały kamyk

Obj. 2:17
Kto ma uszy, niechaj słucha, co Duch mówi do zborów. Zwycięzcy dam nieco z manny ukrytej i kamyk dam mu biały, a na kamyku tym wypisane nowe imię, którego nikt nie zna, jak tylko ten, który je otrzymuje.
(BW)

Moja nastoletnia wyobraźnia karmiła się zawsze z lubością baśniami, naturalnie, jak u każdego dziecka przynajmniej przez jakiś czas. Z biegiem lat nie przeszło mi jednak za bardzo. Mimo że nauczyłam się zwykle odróżniać świat fikcyjny od rzeczywistego - upodobanie do magicznych rozwiązań w kontekście rzeczywistym nigdy mi nie przeszło, przynajmniej na poziomie upodobań czytelniczych i twórczych.
Stąd też krainy człekokształtnych o spiczastych uszach, fioletowych oczach i magicznych zdolnościach, dosiadających skrzydlatych wierzchowców, to norma moich snów i wyobrażeń.

W świecie fantastycznym wiele jest niesamowitych rzeczy. Poza światłami czarów niczym skrawkami zorzy polarnej i niespotykanymi dźwiękami o wielkiej mocy, w świecie moich wyobrażeń każde słowo, gest i symbol mają ogromną wagę i moc sprawczą, której nikt nie ignoruje. Zwyczajnie jeśli ktoś ich nie dostrzega bądź nie respektuje - nie ma jak przeżyć w tym świecie, poniekąd dzikim.

Ukryta manna. Czymże ona jest?
Naród izraelski był karmiony przez Boga manną na pustyni, jednak nikt z ludzi nie mógł jej gromadzić na zapas. Schowana do dzbanów nie nadawała się do niczego w krótkim czasie. Pan zsyłał każdego ranka tyle, by każdy mógł się nasycić.
Cudowny to pokarm. I czeka ukryty w dobrych do niego naczyniach na tych, którzy wierząc Panu oczekują spotkania z nim i zastanawiają się, jak owa strawa wygląda, jak smakuje, jak syci.

Jednak mojej wyobraźni ostatnio upodobał się dalszy fragment, nie tak oczywisty.

Mały, biały kamyk, na którym będzie moje nowe imię, wypisane ręką wolą Najwyższego, jedynie do mojej wiadomości.
Jakie to wspaniałe!
Od dzieciństwa marzyłam o jakimś niespotykanym imieniu, o pseudonimie, ktory mówiłby coś o mnie, który może byłby znany jedynie wybranym.
I olśniewa mnie nagle, że w momencie chrztu, nowych narodzin, Tata nadaje swojemu dziecku nowe imię, takie tylko od niego, specjalnie dla swojego nowego stworzenia.
Od urodzin czeka na chrześcijanina prezent, taka tajemnica przewiązana wstążką, aż do dnia osiągnięcia dojrzałości, spotkania twarzą w twarz z Nieogarnionym.

Po dziecięcemu zdaje mi się, że to po prostu miłość, że On czeka na każde swoje dziecko z przyszykowanym drobnym, tajemnym upominkiem, by dzielić z każdym z osobna słodki sekret wyjątkowego imienia.

Po nastoletniemu widzę już w swojej wyobraźni, że może ten kamyk jest lekko spłaszczony, obły, jajowaty w kształcie. Mieści się w zamkniętej dłoni. Ma mleczny, opalizujący srebrzyście kolor i wydaje się zwyczajnym kamykiem. A jak jego właściciel wpatruje się w ten delikatny błysk, przed jego oczami z wewnętrznej mgły wyłania się błękitny, świetlisty wyraz. Nowe imię.
Ach, to sam Pan Bóg wypisał to imię w kamyku swoim słowem.
Powiada się, że po charakterze pisma można poznać człowieka. Jakież te litery muszą być niewyobrażalne, skoro odzwierciedlają charakter Boga!
Gdyby tak przypadkiem ów kamyk dostał się w ręce bożego dziecka jeszcze tu, na ziemi, z pewnością byłby niebywałym artefaktem.
Nawet, gdyby nie posiadał żadnych nadnaturalnych mocy, bez wątpienia świecił by światłem nieba, tak innym od wszelkich świateł nam znanych.
Ale nie ma takiej opcji, upominek ten czeka...
Mam nadzieję, że będzie miał małą dziurkę, by dało się go nosić na rzemyku. Albo łańcuszku. Albo czymkolwiek, co tam będzie.

Skoro to czytasz możesz mieć pewność, że i Tobie życzę otrzymania kiedyś takiego niesamowitego prezentu.
Może nawet będziemy mieć okazję radośnie pokazać sobie nawzajem jak wyglądają nasze niepowtarzalne prezenty urodzinowe?

A to jeszcze nic, tyle wspaniałych rzeczy na nas tam czeka, tyle szczęścia..!

zimowy czas

Szłam dziś do domu, właściwie przed chwilą. Na środku ulicy siedziała puszysta kotka. Ujrzawszy mnie z daleka zaczęła miauczeć.

Podeszłam. Popatrzyła na mnie dużymi oczami. Powiedziałam jej, by zeszła ze środka, bo to przecież niebezpieczne. Przesunęła się do krawężnika i odprowadziła mnie spojrzeniem.

Po policzku spłynęło mi kilka łez.


Każdy kot miauczy inaczej, mruczy inaczej, rusza się odmiennie.

Moja kotka dała mi się dobrze poznać przez prawie dziewięć lat.

Większość nocy w tym czasie spędziłyśmy pod jedną kołdrą, spała na moim brzuchu i pocieszała mnie swoją niezmienną obecnością zawsze, gdy czułam się sama lub smutna.

Cicho budziła mnie w nocy, gdy coś chciała, czy to dotykając łapką ust lub powiek, czy wąchając namiętnie mój nos. Słyszałam jej zawsze przydługi pazurek u tylnej łapy, gdy stukał o podłogę w rytm kroków.


Jednak ona już nie stąpa cichutko po nocy.

Czasem zdaje mi się, że przemknie jej cień, ale to tylko złudzenia.

Przedwczoraj miauknęła po raz ostatni.


Nie moja to rzecz, wiedzieć co się dzieje z kocim tchnieniem, gdy wyfrunie z pyszczka, by już nie wrócić do puchatego ciała.

Dziękuję tylko Bogu, że obdarzył nas wrażliwością na życie. Że dzięki temu możemy mieć towarzyszy w tych maleńkich. Bo wbrew pozorom, to bardzo wiele, mieć się do kogo przytulić, móc posłuchać oddechu i bicia serca, stworzyć więź wzajemnej przynależności.

A od zwierzęcia przecież nigdy nie otrzymamy rany, jeśli wykażemy choć odrobinę zrozumienia dla jego natury.


Smutek..

Słono-gorzki smak.

A życie płynie dalej, mróz za oknem..

Początek lutego

Pustki w ostatnich miesiącach odzwierciedlają, jak wiele mam na głowie.
Studiuje mi się nieźle na dwóch kierunkach dziennych i czasu starcza na styk jeszcze po trochu dla ludzi, którzy o niego się dopominają w taki czy inny sposób.
Prowadzenie rozważań tu zeszło na dalszy plan.
Dziś jednak jestem po przedostatnim egzaminie, z 9 w ciągu dwóch tygodni, został tylko jeden ustny, raczej formalność.
To nie tak, że ferie już, czy brak innych zajęć. Raczej ogromna ochota podzielenia się anegdotką egzaminu z matematyki, którego perspektywa spędzała mi sen z powiek i byłam niemal pewna, że nie zdam i dojdę do nerwicy.

Niedziela wieczór. Wiem, że powinnam przynajmniej trochę się pouczyć, ale na słowo matematyka oczy same mi się zamykają, wolę nie myśleć.

Poniedziałek. Wracam do domu przed 19 i tylko gorycz wspomnień z traumą matematyczną z liceum ogarnia moje myśli, wyżalam się wszystkim i rozważam dezercję z egzaminu, skoro nawet przypadkiem mam zwolnienie lekarskie. Godzinę spędzam rozmawiając z Vi i z moją Dużą Siostrą, jakoś lżej się robi.
Werdykt prosty: spać, niech się dzieje co chce.

Wtorek. Oczywiście nie wstałam wcześniej, lenistwo i niechęć do życia urosły do absurdalnych rozmiarów. Na egzamin poszłam, prawie się spóźniłam.
Rozwiązałam połowę zadań, bez żadnej pewności, czy dobrze. Wyszłam z głupim wrażeniem, że nawet nie mogę mieć pewności, że będę poprawiać tym razem, bo jakiś cień szansy na zaliczenie przecież jest.
Odwiedziłam chorowitka, usiadłam na łóżku i gdy wyszedł i zamknął drzwi - rozpłakałam się milcząco. Paskud znów miał intuicję, więc po sekundzie był już znów przy mnie, pocieszając. A chciałam sobie pokapać sama, heh.
Po południu miała być druga część, ustna. Nie przygotowałam się zanadto, myśląc że to już nie ma znaczenia. Przyjechałam na miejsce i po drodze przeczytałam temat, który miałam prezentować. Gdy stałam w kolejce (ponad godzinę), przypomniano mi, że pani lubi wierszyki i wszelkie przejawy artystycznej kreatywności.
Wzięłam zatem ołówek do ręki, chwyciłam melodię, krążącą po głowie od paru dni i ułożyłam piosenkę o asymptocie, a co mi tam, może zdam.

Nastąpił moment kulminacyjny dnia wczorajszego.

Weszłam, zaśpiewałam.
Usłyszałam wzdychający zachwyt i obsypano mnie workiem komplementów.
"Odpowiedziała pani śpiewająco".
W indeksie 5.

Praca pisemna nie została nawet zlokalizowana (zwykle przeglądana jest przy odpowiadającym).
Matematyki koniec na studiach mych inżynierskich, ja nadal nie mam zielonego (ani szarego) pojęcia o pochodnych i całkach a i funkcje nie całkiem ogarniam.
Piątka w indeksie jest.
Bo studia, proszę państwa, to bardzo poważna rzecz.