Miesiąc - mały rachunek sumienia

30 dni minęło odkąd schowałam do portfela kolejną kartę, tym razem zieloną, poświadczającą uprawnienia do zniżek studenckich.
Toż to już miesiąc, tak szybko zleciał!
Jestem zadowolona ze swoich studiów, początkowe zaskoczenie, że jest tak ciekawie, przeszło we w miarę stały poziom satysfakcji.
To nie jest tak, że nagle zniknęło nieufne pytanie: co z moją przyszłością?
Raczej przestałam zastanawiać się nad odpowiedzią i gdy pojawia się w głowie klepię się sama po ramieniu (bo któż ma mnie poklepać?), że nie muszę się martwić.
Marzenia i plany długofalowe przewijają się nieraz obok pytań o wartości, poglądy, nastawienie, traktowanie świata.
Przyszłość prędzej czy później stanie się teraźniejszością, toteż o dzień dzisiejszy i ewentualnie kilka kolejnych staram się dbać.
Martwić też nie, bo po co? Dbać.
Przeszłość? Wyciska jeszcze trochę łez co jakiś czas, ale nie pławię się w niej już. Już zrozumiałam, że nie ma to zbyt dużego sensu. Wspomnę coś, uporządkuję i wracam tu.
Emocje?
Są, nie da się ukryć. Nie działają już jednak lawinowo.
Pozwalam już częściej im się wylewać gdy nastąpią, wtedy rozładowują się dość szybko.
I zamiast tragizować - racjonalizuję.
Na prawdę często nagromadzenie emocji ma czysto fizjologiczne podłoże (lub inne logiczne). Świadomość ta pomaga ponownie poklepać się po ramieniu.

Brakuje mi tylko trochę bardziej konkretnego, niehumanistycznego wysiłku umysłowego. I może trochę sportu. Da się to nadrobić, nie ma wątpliwości.
Brakuje mi też czegoś w środku. Jakiegoś rodzaju odpowiedzi. Ciepła.
Czegoś, co kojarzy mi się z prawdziwą miłością, jednak jest rzeczą nieuchwytną, nienazywalną. Lub nie chcę jej nazywać.

Przekonuję się, ilekroć braknie mi energii, że nie jestem sama.
Gdy już wypowiem słowa w modlitwie lub w końcu otworzę Książkę - czuję, że nie konfrontuję się z pustką ani ciszą.
Dostrajam słuch, by lepiej rozumieć.
Uczę się ufać.
Wierzyć w dziś.
Wierzyć, że jutro (rzeczywiste i metaforyczne) będzie dobre.

Pan dotrzymuje obietnic.

Byle tylko nie wkładać w Jego usta nic ponad Jego słowa.

Pomysł na..?

A może to wszystko jest tak:

Potrzeba więzi, bliskości i przynależności stawia człowieka współczesnego wobec konfliktu wewnętrznego. Albo przywiąże się do niewielkiej grupy, stworzy swój azyl i poczuje się bezpiecznie, albo pozostanie wolnym elektronem, zmieniającym stale stany wzbudzenia i poziom energii pośród rozmaitych ludzi, rozwijając się i ucząc od każdego czegoś nowego.
Nie ma opcji kompromisowej. Albo pewne ograniczenie horyzontów, stagnacja w bezpiecznym, stałym gronie, albo dynamiczne zmiany otoczenia bez poczucia stabilnosci i osobisty, aktywny wzrost.
Żeby nie było zbyt łatwo - poczucie bezpieczeństwa w danej grupie/więzi nie daje współcześnie żadnej gwarancji. Ludzie niechętnie wchodzą w zobowiązania i nie zawsze chcą traktować takowe wystarczająco poważnie, by ich dotrzymywać.
Pozornie stabilna grupa społeczna nie jest w XXI wieku niczym nienaruszalnym, uporządkowanym i trwałym, nawet jeśli taka się przez jakiś czas wydaje.
Stałość grup i więzi w nich jest efektem silnej determinacji, nakładu pracy, wysokiej wiary w słuszność i trwałości przekonań wszystkich członków.
Z drugiej strony - wybierając mobilność, niskie przywiązanie do grup, wykorzystywanie możliwości samorozwoju wystawia się na próbę wrodzoną (dążącą do podtrzymania gatunku) potrzebę przynależności, więzi i humanistycznie ujmując: miłości. Możliwe, że istnieją osoby bez tej potrzeby lub z bliską zeru, choć nie znam takowych. Z pewnością są ludzie, którzy przemogli ją w sobie i przemienili na jakiegoś innego rodzaju dążenia, ci prawdopodobnie kiedyś (na starość?) będą musieli skonfrontować się z tą niezaspokojoną dziedziną.

Co zatem?
Którą opcję wybrać?
Jak zestawić ją z wartościami np. chrześcijańskimi lub wewnętrznym poczuciem powinności moralnych czy zwykłą chęcią życia dobrym życiem?
Być może recepta powinna brzmieć tak:
Rozwój własny jest ważny. Jeśli nie zadba się o siebie, trudno być szczęśliwym i nie ma czego dać innym. Zatem on na pierwszym miejscu.
O więzi trzeba zabiegać, starać się, poświęcać energię i dawać z siebie wiele, bo każda relacja jest wątła, nie zawiera elementu przyzwyczajenia, zobowiązania czy automatyczności, jakie bywają ważne w stałych grupach.
Biorąc wzgląd na siebie nie można oczekiwać od ludzi zbyt wiele, by nie doznać zawodu i nie zatrzymać się przez to w swoim biegu. Odrzucenie zawsze powinno być brane w rachubę, jako realne ryzyko. Nie powinno jednak to powodować zgorzkniałości, nieufności czy rzutować zbyt mocno na decyzje.
Zasada optymizmu i domniemanej niewinności jest w cenie. Potencjalne niepowodzenia to tylko sygnał do zakończenia pewnego rozdziału, zapamiętania wniosków i przejścia dalej.
Dawanie - w pełnej szczerości, z całego serca. Nie ma czasu na ostrożne badanie, czy aby na pewno warto angażować się w daną znajomość. Jeśli w pierwszej rozmowie nie ma sie dość rozmówcy - znak, że jest wart wszelkich inwestycji. Pełne zaangażowanie i sprawiedliwe podejście od początku do samego końca rozwoju znajomości.
Nawet, gdy jakaś relacja w pewien sposób się zakończy - przyjazne, uczciwe, pełne szacunku nastawienie powinno zaowocować pokojowym rozejściem się szlaków i dawać otwartą drogę do powrotów, choćby na chwilę, w potrzebie.
A potrzeby indywidualne? Miłość szeroko pojęta, ciepło, więzi. Dając to z czystym sercem dostaniemy zawsze trochę w zamian. Trzeba brać wszystko z tej materii, co tylko zostanie zaproponowane, by nie mieć przypadkiem niedoborów. Ochotnym, hojnym dawcą może okazać się ktoś, komu krótko dotrzymywać będziemy kroku.
Obustronne potrzeby i brak zbędnych wymagań, deklaracji czy zobowiązań mogą przy uczciwej wymianie doprowadzić tylko do obustronnych korzyści.

Sumując:
1. dbać przede wszystkim o swój rozwój (by mieć co dawać innym)
2. angażować się i być uczciwym w tym, co się robi
3. dawać z zasobów osobistych obficie, kochać ludzi
4. brać chętnie, pytać i prosić bez nadmiernego zastanawienia się

Może to propozycja dla tej części ludzi którzy mają z różnych powodów bardziej rozwinięte potrzeby społeczne. Może niektórzy nie odczuwają konfliktu wewnętrznego na tym tle.
Piszę oczywiście subiektywnie, mając za punkt odniesienia głównie własny sposób funkcjonowania.
Być może nie mam słuszności w tym swoim wywodzie i niedługo sama to odkryję. Tymczasem takie właśnie myśli uformowały się we mnie nareszcie w spójną całość, którą mogę sie podzielić.

Rozważanie to powstało w oparciu o zapoznanie się z kilkoma wiodącymi nurtami humanisycznymi (psychologicznymi, filozoficznymi, socjologicznymi) dzięki moim studiom i przetrawienie ich we własnym mentalnym żołądku, a także poprzez analizę wytycznych ogólnobiblijnych.
Z pewnością jest tu też wpływ jeszcze mało znanego człowieka, który wysoce mnie zaciekawia swoim postrzeganiem świata, a także dzisiejsze doświadczenie.
Dostałam dziś pewne mało wygodne pytanie od jednej ze starszych sióstr w zborze, która niegdyś mi błogosławiła. Udzieliłam krótkiej, szczerej odpowiedzi. odpowiedziała też krótko, z widocznym zrozumieniem.
Najistotniejsze jest to, że w imponująco prawdziwy sposób powiedziała "kocham cię". Był to zwrot tak czysty i szczery, że pokrzepił mnie z niespodziewaną mocą.
Odczułam na własnej skórze, jak niepowtarzalnie potrafią kochać ludzie pełni Bożej miłości.
Zostałam zainspirowana i zachęcona, choć dotarło to do mnie później.
Moja nadzieja, że da się wypracować harmonijne, dobre i owocne nastawienie do życia, została podbudowana.

Kol. 3:23a
Cokolwiek czynicie, z duszy czyńcie
(BW)

wakacji brak

W wakacji braku
brakuje mi tego,
że gdy zasypiałam
mogłam wsłuchać się
w oddech i puls
tej osoby, która leżała
pod kołdrą obok
lub na sąsiednim posłaniu.

Brakuje mi walki o kawałek miejsca na łóżku,
budzenia się obok, nie ściany.
Myśli o śniadaniu wspólnymi siłami.
Rozmowy o wszystkim i niczym na dobranoc.

W wakacji braku noc jest samotna
i tylko zmęczeniem woła mnie poduszka.

W wakacji braku, w życia nasyceniu,
środkiem nocy, po aktywnym zmęczeniu
skradam się cicho i pytam do ucha:
Mogę się przytulić?
I zasypiam na skraju
rodzinnego posłania
jak gdy byłam całkiem, całkiem małą dziewczynką.

Weź mnie ze sobą.
Pozwól wtulić się w ciepło swojej obecności w jednym pokoju,
pozwól słuchać swojego oddechu.

Nie chcę zasypiać sama, znając radość współzasypiania.

Tworzenie

Life isn't about finding yourself.
Life is about creating yourself.

Ta sentencja, przypomniana mi dziś (za co dziękuję) idealnie podsumowuje moje ostatnie myśli.
Myśli zainspirowane czytaniem filozofów i psychologów na zajęcia,
myśli na spotkaniu dyskusyjno-biblijnym,
myśli otrzymane po modlitwie w deszczu.
Dojrzewają we mnie one jak jabłka.
Niektóre już spadły, rumiane i soczyste. Z radością zagłębiłam w nich swoje zęby.

Tworzenie siebie, to fascynująca rzecz.
Nie pamiętam już kto, ale któryś z mądrych ludzi napisał, że najpierw trzeba wychować siebie, by móc wychowywać innych.
Wychowywanie to rodzaj tworzenia.
I wszystko jest możliwe, jeśli ma się pomoc od Najwyższego.
Odkrywam siebie, następnie uczę się tworzyć z odszukanych elementów i na nich bazując buduję dalej.
Czuję się, jakby spełniało się moje dziecięce marzenie o czarowaniu.
Doznaję olśnienia, że bycie dzielną jest w moim zasięgu.
Trudno wysłowić radość i zachwyt nad czymś tak zwyczajnym i jednocześnie podniosłym.
Chcę brać, by móc dawać.
Dawanie, gdy ktoś chce brać, jest takim szczęściem.

Świat stoi otworem przed tymi, którzy chcą z niego korzystać.
A możliwości jest na prawdę wiele.
Czy wejdziesz?
Może wolisz stać przed bramą i obawiać się, że dalej jest strasznie?

Czy wejdziesz?

Jesień

Pomyślałam: była kiedyś taka skórzana teczka, taka po babci czy coś. Mogłabym ją znaleźć i nosić zamiast torby. Była ciężka sama w sobie, ale nie szkodzi.
Znalazłam.
W środku było kilka zwiniętych stron z wyborczej z września 2005.
Myśli pobiegły za pytaniem: co to był za czas?
Sporo odpowiedzi w głowie powstało, nie warto ich przytaczać.
W końcu doszłam jeszcze do jednej:
to był miesiąc, w którym rozpoczęłam rok pracy nad sobą i modlitwy.
Zależało mi bardzo na tym, by zostać uwolnioną od ciągłego, uciążliwego szukania obiektu nieszczęśliwego zakochania. Zjawisko to mnie prześladowało i skupiało na sobie wielką część mojej aktywności życiowej.
Rok. Tyle trwała modlitwa i walka wewnętrzna.
Potem przyszedł moment, najgorętsza modlitwa w moim życiu, gdy poczułam się wolna.
Wolna, można powiedzieć, od władzy Id (tak, miałam dziś referat o Freudzie)
Poczułam, że mogę spełnić moje przeznaczenie, jakiekolwiek by ono nie było, jeśli tak ma być - do końca pod ramię tylko z Panem.
Potem był kolejny etap mojego życia, zaskakujący i tak nasycony.
Teraz jest następny.
Teraz jest czas, bym przypomniała sobie wartości, postanowienia i wytyczne z roku modlitwy. Tak bardzo trudno czasem jest zostawić etap życia, który już nie trwa dłużej i iść dalej, w nowym rozdziale, do przodu. Tak czasem trudno pamiętać, jaki się ma cel i jakim wartościom postanowiło się dochować wierności.
Jestem wolna, nie ma niczego, co by mnie niewoliło. Chyba, że moje własne czarne myśli, ale też nie muszą mieć one nade mną władzy.
Mam siłę od Niego, siłę i potencjał w środku.
Jak każdy.
Nie chcę go marnować.
Biorę swoje dłutko w dwie ręce i zanurzam w pniu czasu, może uda mi się sobą wyrzeźbić chociaż mały kwiatek.

Miałam dziś małe załamanie, nakrzyczałam w duszy na Tego-Tamtego: "czego ode mnie chcesz? po co mnie tu wciąż trzymasz? po co tyle razy dawałeś ten centymetr zapasu od śmierci? co mam zrobić, by mieć już ten wymarzony spokój? powiedz, bo już tracę cierpliwość!"
Ale minęło.
Nie ukrywam już nic przed Nim, ani przed ludźmi też nie za dużo.
Będzie co ma być, a ja chcę dać z siebie wszystko.

Dziękować.

Dziś było rozważanie o Izraelu w księdze Izajasza. Zainspirowały mnie w nim dwa wtrącone wątki.
Po pierwsze słowo: wizja.
Wielu ludzi mówi w dzisiejszych czasach, że ma jakąś wizję. Czy to w kwestii kościoła, czy w ogóle. Używa się tego sformułowania synonimicznie do wielkich planów i koncepcji.
Pierwotnie słowo to tyczyło się jakiegoś rodzaju objawienia o sprawach nadziemskich, w różnych kulturach i religiach. Miało w sobie coś z proroctwa. Dotykało spraw ważnych, wyjaśniało rzeczy niepojęte.
Czy nie powinno tak zostać? Czy przypisywanie swoim koncepcjom nie wiadomo jakiej rangi jest na miejscu?
Zbyt często powołujemy się, w intencji pobożności, na Boga. Stwierdzamy: On powiedział, On chciał. A czy to nie jest tak, że to my sobie coś chcemy i znajdujemy do tego 'znaki'?
Samozwańcze wizjonerstwo jest jak wróżenie z fusów.
Do naszych chęci nagle znajdujemy wyjątkową wartość, dopatrujemy się obietnic i zapowiedzi, że stanie się, jak chcemy.
A potem?
Wyrzuty w przestrzeń, że nie tak miało być, poczucie zawodu, wstyd.
Po co to wszystko?

Słowo-inspiracja drugie: dziękowanie.
Łatwo się mówi "dziękuję", gdy dostanie się coś miłego, czego się oczekiwało, o co się prosiło. Trochę trudniej, z mniejszym refleksem, dziękuje się zwykle za niespodziankę lub komplement. Chętnie dziękuje się,gdy czuje się szczęśliwym, radosnym, ma się poczucie, że coś się osiągnęło.
Czy jednak umiemy dziękować za doświadczenia trudne?
Czy umiemy dziękować za drobne pozytywy, kryjące się pośród pozornie wielkich i strasznych spraw?
Wierzący oczywiście zwracają się z dziękczynieniem, jak z prośbami, do Boga.
Postawa wdzięczności jest jednak pewnym sposobem na życie, zmieniającym bardzo dużo.
Jeśli człowiek ją opanuje, umie dostrzegać wartość w małych rzeczach i w sobie. Może osiągnąć wyższy poziom spokoju i radości w życiu.
Jesień to czas święta żniw, amerykańskiego święta dziękczynienia i żydowskiego święta szałasów. Jest to pora podsumowań i wdzięczności.
Może warto odkurzyć swoje trybiki w tej materii?

Pozdrawiam wszystkich, którzy myślą sobie teraz: ojej, z moim wizjonerstwem i wdzięcznością to trzeba coś zrobić. Ja sama waśnie tak myślę, notka ta jest pewnego rodzaju samokrytyką.

Głosy wewnętrzne

Sumienie.
Według psychologów wykształca się ono pod wpływem kultury w której żyjemy i wychowania, determinuje normy moralne i poczucie dobra i zła.
Przeczucie.
Istnieje w podświadomości, zahacza o emocje. Jest podobne do intuicji, bazującej na doświadczeniach przywoływanych i przetwarzanych nieświadomie, szybko.

Oba te wewnętrzne zjawiska mogą być znakiem od Tego Na Górze.
Słowem.
Sądzę, że są właśnie po to, by móc Go słyszeć.
Wielokrotnie doświadczałam myśli niewiadomego pochodzenia i wątpliwej logiki.
To były wewnętrzne imperatywy bądź przeświadczenia o czymś, ku czemu nie było powodów na zdrowy rozum.
W końcu podążałam zwykle za nimi i zawsze okazywały się trafne. Czasem bezbłędnie dokładne, czasem zwyczajnie wskazujące właściwy kierunek.
Uprzedzające o czymś lub nakłaniające do podjęcia słusznych działań mimo niepewności, czy są właściwe.
Czasem tłumiłam je w sobie i wychodziłam na tym źle.
To ryzykowne, bo czasem trudno odróżnić przeczucie od pragnienia a głos sumienia od głosu samooskarżania.
Tak czy siak to niesamowite, jak splatane są okoliczności, by przecinać się w odpowiednich miejscach w czasoprzestrzeni i jak dźwięczny i prawdziwy potrafi być głos słyszany w sobie.