Zobacz też:
Zim
JF
Nie zabijaj.
Nie wbijaj noża w plecy. Ani przyjacielowi, ani wrogu.
Nie odbieraj życiodajnej nadziei.
Nie skąp kolejnej szansy.
Nie kłam, sprowadzając na ścieżkę bólu.
Nie krzywdź,
Nie pozwalaj na śmierć człowieka wewnętrznego.
Nie skazuj na samotność, ponoć gorsza jest niż śmierć.
Doceń życie.
Własne i cudze.
Co więcej mamy? Nawet jego czas i długość nie są w naszych rękach.
A życie jest przecież cudem, nieprawdaż?
Jeśli tak nie uważasz - pokaż mi, jak stwarzasz je z niczego.
Wtedy może rozważę, czy wypada, byś uśmiercał.
Miej szacunek do żywych.
Idź w stronę Światła i nie zasłaniaj go przed innymi.
W Nim jest życie wieczne,
nie odmawiaj ludziom dostępu do Niego.
Przecież człowiek jest tak cudowną istotą, tak niepowtarzalną.
Nie widzisz?
Dzielna kobieta - trudno o taką, jej wartość przewyższa perły...
Przypowieści Salomona 31:10-31
Dzień pierwszy jesieni
Nie, ach w cale, absolutnie,
nie zupełnie,
może trochę.
Rzeczywistość wciąż ta sama,
jakby inna,
całkiem nowa.
Wielkie Miasto Cudzych Marzeń
pożegnałam.
Jestem znów.
Dom z odległych wyobrażeń
czy zastanę teraz tu?
Radość, uśmiech, witam domy,
znane kąty, żyję sobie.
Idę, całą piersią wzdycham.
Już Cię lubię, miasto moje.
Ludzie, sny, liczne marzenia
zamieszkują miejsce to.
Dobrze mi tu. Czemu? Nie wiem.
Tęskić może jednak umiem
Za murami, szarym brukiem,
hukiem, rytmem, wspomnieniami.
Stuk, puk-tuk, obcas - bruk.
Spaceruję przez ostatni wieczór lata.
Pik, puk-tuk, zastawek ruch.
Mały ludek się tam w środku kołata,
Coś mi szepcze, pyta, drga.
Ćśś, nie szkodzi.
Cisza trwa.
Idę dalej, ta noc młoda jeszcze.
Jak cała ja.
Czego ja chcę?
Wiedzieć wreszcie.
Wiem już co mam.
Radość życia w końcu zatrzymałam w dłoniach,
nie ucieka już przez palce.
Wiem już dobrze co to pot na skroniach.
Łaska.
Nadzieja.
Miłość.
Wiara.
Jak domowy trzask ognia w kominku
W sercu grają.
Cieszyć mi się oczy nie przestają,
mimo jesieni dnia pierwszego.
Czekam z niecierpliwością na chwilę każdą kolejną.
Świat jak kalejdoskop ze szkiełek bezcennych,
Ludzie - każdy jak mozaika bezbrzeżna.
Pięknie żyć - znaczy kochać świat.
nie zupełnie,
może trochę.
Rzeczywistość wciąż ta sama,
jakby inna,
całkiem nowa.
Wielkie Miasto Cudzych Marzeń
pożegnałam.
Jestem znów.
Dom z odległych wyobrażeń
czy zastanę teraz tu?
Radość, uśmiech, witam domy,
znane kąty, żyję sobie.
Idę, całą piersią wzdycham.
Już Cię lubię, miasto moje.
Ludzie, sny, liczne marzenia
zamieszkują miejsce to.
Dobrze mi tu. Czemu? Nie wiem.
Tęskić może jednak umiem
Za murami, szarym brukiem,
hukiem, rytmem, wspomnieniami.
Stuk, puk-tuk, obcas - bruk.
Spaceruję przez ostatni wieczór lata.
Pik, puk-tuk, zastawek ruch.
Mały ludek się tam w środku kołata,
Coś mi szepcze, pyta, drga.
Ćśś, nie szkodzi.
Cisza trwa.
Idę dalej, ta noc młoda jeszcze.
Jak cała ja.
Czego ja chcę?
Wiedzieć wreszcie.
Wiem już co mam.
Radość życia w końcu zatrzymałam w dłoniach,
nie ucieka już przez palce.
Wiem już dobrze co to pot na skroniach.
Łaska.
Nadzieja.
Miłość.
Wiara.
Jak domowy trzask ognia w kominku
W sercu grają.
Cieszyć mi się oczy nie przestają,
mimo jesieni dnia pierwszego.
Czekam z niecierpliwością na chwilę każdą kolejną.
Świat jak kalejdoskop ze szkiełek bezcennych,
Ludzie - każdy jak mozaika bezbrzeżna.
Pięknie żyć - znaczy kochać świat.
Polska, dzień 10. Studium człowieka.
Zegar już prawie przestawił mi się na czas polski.
Świat jednak nie będzie już nigdy taki sam, po 72 dniach za Oceanem.
Lub raczej: nigdy nie będę nań patrzeć tak samo.
To było wielkie błogosławieństwo, móc tam być, móc nie być tu.
Móc się zmieniać.
To był czas ogromnej nauki.
Poznałam swoje ciało, jego granice zmęczenia, stres samotnej podróży w nieznane. Doświadczyłam zmian stref czasowych, pracy fizycznie ciężkiej, snu twardego jak kamień, dającego wytchnienie.
Pierwszy raz w życiu opalałam się leżąc na plaży, chłonąc zmysłami twardość piasku, miękkość wiatru i melodię jeziora, przez długie kwadranse wiecznie za krótkich przerw.
Później w Wielkim Jabłku poznałam oczami ciało ludzkie niemal tak dokładnie, jak marzyłam - w końcu wybrałam się na "Bodies - the exibition." Wrażenie niezapomniane. Fascynujące.
Poznałam wiele wersji moralności ludzkiej.
Czy uprzedmiotowienie kobiety w spojrzeniu mężczyzny i odwrotnie nie jest takim samym jak uprzedmiotowienie martwych ciał i wystawienie ich na ogląd ludzki?
Pierwsze związane jest z popędem prokreacji, drugie z popędem poznania.
Poznałam wielu fascynujących ludzi.
Każdy z nich miał miliony zalet, nikt nie był w stanie ukryć wad.
Czy jednak nasze wady nie sprawiają, że jesteśmy tacy piękni?
Nie umiałabym się cieszyć z dotyku ciepłej dłoni na policzku, gdybym nie wiedziała co znaczy być popchniętą w tłumie.
Taniec nie byłby mi tak piękny, gdybym nie widziała tak wielu nieharmonijnych kroków na ulicy w swoim życiu.
Obserwowałam wiele.
Słuchałam.
Kim jesteśmy, łamiąc zasady, gdy nikt nie patrzy?
Czym są owe zasady? Czyje właściwie są, jeśli wszyscy je akceptują, lecz aprobują też powszechne ich łamanie?
Ci sami ludzie walczą o prawa, by ich nadużywać, ustalają ograniczenia, by lekceważyć je za zamkniętymi drzwiami.
Ci sami ludzie robią rzeczy piękne i straszne, czasem z tym samym uśmiechem, w tej samej godzinie.
Tacy jesteśmy.
Każdy człowiek jest głęboką studnią.
Tyle światła, tyle kolorów, tyle życia, muzyki jest w każdym z nas.
Niektórzy sprawiają, że chciałoby się ich nienawidzić całym sercem.
I oni też są piękni, głębocy, choć może mniej zrozumiali. bardziej straszni..
Ten czas dał mi do myślenia.
Mimo trzech setek osób wokół mnie na obozie a później niezliczonej ilości mieszkańców Nowego Jorku - byłam całkiem sama.
Ja, On, a reszta świata jakby za poduszką miękkiego powietrza wokół nas.
To był czas, gdy spotkałam siebie.
Szłam pół kroku przed Nim i nazywałam świat w nowym języku.
Niezbyt często oglądałam się za siebie, niezbyt często rozmawiałam z Nim, lecz wciąż radośnie i pewnie czułam, że jest i czuwa nade mną.
Teraz wiem, dużo lepiej niż wcześniej, co jest dla mnie ważne. I kto. I może też trochę lepiej wiem , czego chcę w życiu.
Słowa pisane nie wyrażą moich myśli tym razem.
Zwyczajnie ciesze się z życia - tak banalnie, tak zaskakująco.
Tego chciałam się nauczyć.
I powiodło się.
Czuję się, jakbym dostała najbardziej wyjątkowy prezent:
radość.
Samą z siebie, samą w sobie.
Teraz trzeba ją tylko oswoić, by nie dała się zjeść jesieni i kolejnym wyzwaniom przede mną.
Świat jednak nie będzie już nigdy taki sam, po 72 dniach za Oceanem.
Lub raczej: nigdy nie będę nań patrzeć tak samo.
To było wielkie błogosławieństwo, móc tam być, móc nie być tu.
Móc się zmieniać.
To był czas ogromnej nauki.
Poznałam swoje ciało, jego granice zmęczenia, stres samotnej podróży w nieznane. Doświadczyłam zmian stref czasowych, pracy fizycznie ciężkiej, snu twardego jak kamień, dającego wytchnienie.
Pierwszy raz w życiu opalałam się leżąc na plaży, chłonąc zmysłami twardość piasku, miękkość wiatru i melodię jeziora, przez długie kwadranse wiecznie za krótkich przerw.
Później w Wielkim Jabłku poznałam oczami ciało ludzkie niemal tak dokładnie, jak marzyłam - w końcu wybrałam się na "Bodies - the exibition." Wrażenie niezapomniane. Fascynujące.
Poznałam wiele wersji moralności ludzkiej.
Czy uprzedmiotowienie kobiety w spojrzeniu mężczyzny i odwrotnie nie jest takim samym jak uprzedmiotowienie martwych ciał i wystawienie ich na ogląd ludzki?
Pierwsze związane jest z popędem prokreacji, drugie z popędem poznania.
Poznałam wielu fascynujących ludzi.
Każdy z nich miał miliony zalet, nikt nie był w stanie ukryć wad.
Czy jednak nasze wady nie sprawiają, że jesteśmy tacy piękni?
Nie umiałabym się cieszyć z dotyku ciepłej dłoni na policzku, gdybym nie wiedziała co znaczy być popchniętą w tłumie.
Taniec nie byłby mi tak piękny, gdybym nie widziała tak wielu nieharmonijnych kroków na ulicy w swoim życiu.
Obserwowałam wiele.
Słuchałam.
Kim jesteśmy, łamiąc zasady, gdy nikt nie patrzy?
Czym są owe zasady? Czyje właściwie są, jeśli wszyscy je akceptują, lecz aprobują też powszechne ich łamanie?
Ci sami ludzie walczą o prawa, by ich nadużywać, ustalają ograniczenia, by lekceważyć je za zamkniętymi drzwiami.
Ci sami ludzie robią rzeczy piękne i straszne, czasem z tym samym uśmiechem, w tej samej godzinie.
Tacy jesteśmy.
Każdy człowiek jest głęboką studnią.
Tyle światła, tyle kolorów, tyle życia, muzyki jest w każdym z nas.
Niektórzy sprawiają, że chciałoby się ich nienawidzić całym sercem.
I oni też są piękni, głębocy, choć może mniej zrozumiali. bardziej straszni..
Ten czas dał mi do myślenia.
Mimo trzech setek osób wokół mnie na obozie a później niezliczonej ilości mieszkańców Nowego Jorku - byłam całkiem sama.
Ja, On, a reszta świata jakby za poduszką miękkiego powietrza wokół nas.
To był czas, gdy spotkałam siebie.
Szłam pół kroku przed Nim i nazywałam świat w nowym języku.
Niezbyt często oglądałam się za siebie, niezbyt często rozmawiałam z Nim, lecz wciąż radośnie i pewnie czułam, że jest i czuwa nade mną.
Teraz wiem, dużo lepiej niż wcześniej, co jest dla mnie ważne. I kto. I może też trochę lepiej wiem , czego chcę w życiu.
Słowa pisane nie wyrażą moich myśli tym razem.
Zwyczajnie ciesze się z życia - tak banalnie, tak zaskakująco.
Tego chciałam się nauczyć.
I powiodło się.
Czuję się, jakbym dostała najbardziej wyjątkowy prezent:
radość.
Samą z siebie, samą w sobie.
Teraz trzeba ją tylko oswoić, by nie dała się zjeść jesieni i kolejnym wyzwaniom przede mną.
USA, day 32nd
Czas płynie coraz szybciej.
Większość kadry myślami jest już przy nieuchronnie zbliżającym się wyjeździe.
Został jeszcze ostatni i największy konkurs, angażujący wszystkich obecnych na obozie, dziś ruszają pełną parą przygotowania do niego.
Dobrze mi tu.
Życie zdaje się być takie proste, świat codzienny tak odległy.
Sprawy takie jak szukanie samochodu na wycieczkę do sklepu w dzień wolny zdają siębyć jednymi z najważniejszych, a dyskusje który ser jest lepszy: meksykański czy francuski przyjmują rangę politycznych sporów.
Kilka dni temu tłumaczyłam małemu chłopczykowi co się dzieje ze sztućcami po tym, jak odda je w okienku w kuchni, bo zapytał.
Trudno powiedzieć na ile dokładnie zrozumiałe wydało mu się moje opowiadanie, jednak z usatysfakcjonowaną miną poszedł w swoją stronę, przyjmując, że widać tak po prostu już jest.
Może właśnie na tym powinna polegać dziecinność naszej wiary?
Może chodzi o to, że powinniśmy być ciekawi bardziej i mniej ważnych rzeczy, powinniśmy stale zadawać pytania i ufnie przyjmować różne odpowiedzi, nawet jeśli nie są całkiem zrozumiałe?
Może po prostu nie powinniśmy czepiać się nieistotnych szczegółów i po prostu ufać, że świat jest spójny, nawet jeśli nie całkiem dla nas jasny?
Dzieci tysiąc razy zadają dziwaczne pytania, rodzice zwykle starają się wytłumaczyć im wszystko możliwie przystępnie, choć nie całkiem dosłownie, by były w stanie złapać ogólny zarys wyjaśnień. i malutkim to wystarcza, są usatysfakcjonowane i ufne, co jednocześnie nie przeszkadza im zadawać kolejnego potoku pytań.
Ufność.
Nieuchwytne słowo, przywodzące na myśl zapach ciepłego, bezpiecznego dzieciństwa, gdzieś na granicy pamięci.
Tęsknię za umiejętnością niezawiłego ufania.
Świerszecze odgrywają swoje koncerty.
Wiatr już prawie usnął, jest miękki i zachęca do odpłynięcia do krainy snów.
Sosny pachną kojąco i tylko po głowie kołacze mi się garść pytań i brak na nie odpowiedzi.
Jutro kolejny piękny, wakacyjny dzień w obcym kraju.
Ciekawe, co przyniesie?
Większość kadry myślami jest już przy nieuchronnie zbliżającym się wyjeździe.
Został jeszcze ostatni i największy konkurs, angażujący wszystkich obecnych na obozie, dziś ruszają pełną parą przygotowania do niego.
Dobrze mi tu.
Życie zdaje się być takie proste, świat codzienny tak odległy.
Sprawy takie jak szukanie samochodu na wycieczkę do sklepu w dzień wolny zdają siębyć jednymi z najważniejszych, a dyskusje który ser jest lepszy: meksykański czy francuski przyjmują rangę politycznych sporów.
Kilka dni temu tłumaczyłam małemu chłopczykowi co się dzieje ze sztućcami po tym, jak odda je w okienku w kuchni, bo zapytał.
Trudno powiedzieć na ile dokładnie zrozumiałe wydało mu się moje opowiadanie, jednak z usatysfakcjonowaną miną poszedł w swoją stronę, przyjmując, że widać tak po prostu już jest.
Może właśnie na tym powinna polegać dziecinność naszej wiary?
Może chodzi o to, że powinniśmy być ciekawi bardziej i mniej ważnych rzeczy, powinniśmy stale zadawać pytania i ufnie przyjmować różne odpowiedzi, nawet jeśli nie są całkiem zrozumiałe?
Może po prostu nie powinniśmy czepiać się nieistotnych szczegółów i po prostu ufać, że świat jest spójny, nawet jeśli nie całkiem dla nas jasny?
Dzieci tysiąc razy zadają dziwaczne pytania, rodzice zwykle starają się wytłumaczyć im wszystko możliwie przystępnie, choć nie całkiem dosłownie, by były w stanie złapać ogólny zarys wyjaśnień. i malutkim to wystarcza, są usatysfakcjonowane i ufne, co jednocześnie nie przeszkadza im zadawać kolejnego potoku pytań.
Ufność.
Nieuchwytne słowo, przywodzące na myśl zapach ciepłego, bezpiecznego dzieciństwa, gdzieś na granicy pamięci.
Tęsknię za umiejętnością niezawiłego ufania.
Świerszecze odgrywają swoje koncerty.
Wiatr już prawie usnął, jest miękki i zachęca do odpłynięcia do krainy snów.
Sosny pachną kojąco i tylko po głowie kołacze mi się garść pytań i brak na nie odpowiedzi.
Jutro kolejny piękny, wakacyjny dzień w obcym kraju.
Ciekawe, co przyniesie?
USA, day 18th
Tak krotko i zarazem tak dlugo juz tu jestem.
Mysle luzno nad perspektywa powrotu kiedys w to miejsce w roli wychowawcy.
Niby ten sam teren, jednak zupelnie inne zycie.
Nie ma co ukrywac, spedzanie okolo 9h dziennie w kuchni na nielatwej fizycznie pracy nie sprzyja ogolnej integracji i czuciu sie czescia tej spolecznosci.
Wiele energii pochlania obserwowanie ludzi i proby interakcji. Moge sie przy okazji przekonac, ze moj angielski nie jest wcale takie perfekcyjny.
Mimo to podoba mi sie tu bardzo.
Lubie swoja prace, tylko zaluje ze zostaje tak malo czasu na nasycenie sie tym miejscem i ludzmi, poza kuchnia i naszym domkiem.
Dzis byla burza i kolejna piekna tecza, pelen wysoki luk.
Powietrze pachnie pieknie i w koncu jest chlodniej.
Nastraja do refleksji.
Ciesze sie tym zyciem, ciesze sie ze Najwyzszy ma lepsza pamiec o mnie, niz ja o Nim.
Z radoscia obserwuje ludzi i ich relacje, sama wciaz jednak zostajac z boku.
Jednak przebywanie posrod przyjaciol, chocby i nie wlasnych, ale nie zamykajacych sie na moja obecnosc, inspiruje i nasyca pozytywnymi wrazeniami.
Mam poczucie, ze jestem w terazniejszosci.
To bardzo rzadki u mnie stan.
Po prostu tu i teraz.
Mam mnostwo mysli o przeszlosci i przyszlosci, wiele obaw, niepewnosci, pytan, ale mam calkowite poczucie, ze to wszystko co bylo lub bedzie jest bardzo odlegle i teraz jest teraz.
Carpe diem.
Owszem, planuje, rozwazam, wspominam.
Jednak nareszcie z dystansu.
Z aktualnych wakacji.
Co bylo - minelo, co bedzie - czas pokaze.
Patrze na dzieci wokol, na ich opiekunow w moim wieku i zastanawiam sie do ktorych jestem bardziej podobna.
Mam wrazenie, ze wciaz jestem w srodku taka mala dziewczynka.
Piosenki i zabawy jak z dziecinstwa wydaja sie tak bliskie i tak odlegle zarazem.
I wciaz jednakowo sie krepuje brac udzial w roznych radosnych wydarzeniach, ktore stoja dla mnie otworem.
Na szczescie ludzie sa tu otwarci, mimo ze kazdy z innego zakatka swiata.
Dni wolne spedzam w roznym towarzystwie i zawsze jestem pod pozytywnym wrazeniem. I nikomu nie przeszkadza, ze prosze by mnie wzieli ze soba i ze siedze raczej cicho, z nimi ale jakby obok, obserwujac, probujac nadazac za jezykiem i tematami.
W minionym roku na jednym z wykladow ktos wspomnial u mnie na wydziale, ze norma rozwjowa to posiadanie wyimaginowanego przyjaciela do okolo 6. roku zycia, a pozniej dzieci przestaja sie do tego przyznawac.
Przypomnialo mi sie to kilka dni temu, gdy przylapalam sie na wyobrazaniu sobie jacy byliby ludzie, ktorych znam z widzenia, jako przyjaciele i prawie sie w to wczulam.
Czy nie jest tak, ze nasza dziecieca wyobraznia i umiejetnosc zaufania opartego na ryzyku niepewnosci sa etapem, ktory umozliwia nam pozniejsze zawierzenie Najwyzsemu?
Mam wrazenie, ze Pan jest naszym prawdziwie istniejacym wyimaginowanym przyjacielem.
To, jak go widzimy, jest calkowicie indywidualne, czego by nie mowic.
Czujemy go, czasem bardziej czasem mniej swiadomie.
I mamy te pewnosc, ze mozna Mu ufac, ze On jest.
Prawdziwy przyjaciel, ktorego niestety nie da sie po prostu przedstawic innym, poki nie zechca do siebie dopuscic, ze On istnieje.
Moze po to musimy w pewien sposob byc dziecmi, by moc Go doswiadczac?
Troche mi tu samotnie.
Wynalazek Internetu pomaga byc w jako-takim kontakcie.
Lecz wciaz tesknie i sama nie do konca wiem za czym.
Patrzac na gwiazdy, na zachodzace nad gorami i odbijajace sie w jeziorze Slonce, na tecze, czuje ze Najwyzszy tu jest. I tylko tak trudno tego prawdziwie doswiadczyc, znow wysnic, ze mnie przytula.
Tym razem refleksyjnie, lecz wciaz radosnie, pozdrawiam zza Oceanu.
Mysle luzno nad perspektywa powrotu kiedys w to miejsce w roli wychowawcy.
Niby ten sam teren, jednak zupelnie inne zycie.
Nie ma co ukrywac, spedzanie okolo 9h dziennie w kuchni na nielatwej fizycznie pracy nie sprzyja ogolnej integracji i czuciu sie czescia tej spolecznosci.
Wiele energii pochlania obserwowanie ludzi i proby interakcji. Moge sie przy okazji przekonac, ze moj angielski nie jest wcale takie perfekcyjny.
Mimo to podoba mi sie tu bardzo.
Lubie swoja prace, tylko zaluje ze zostaje tak malo czasu na nasycenie sie tym miejscem i ludzmi, poza kuchnia i naszym domkiem.
Dzis byla burza i kolejna piekna tecza, pelen wysoki luk.
Powietrze pachnie pieknie i w koncu jest chlodniej.
Nastraja do refleksji.
Ciesze sie tym zyciem, ciesze sie ze Najwyzszy ma lepsza pamiec o mnie, niz ja o Nim.
Z radoscia obserwuje ludzi i ich relacje, sama wciaz jednak zostajac z boku.
Jednak przebywanie posrod przyjaciol, chocby i nie wlasnych, ale nie zamykajacych sie na moja obecnosc, inspiruje i nasyca pozytywnymi wrazeniami.
Mam poczucie, ze jestem w terazniejszosci.
To bardzo rzadki u mnie stan.
Po prostu tu i teraz.
Mam mnostwo mysli o przeszlosci i przyszlosci, wiele obaw, niepewnosci, pytan, ale mam calkowite poczucie, ze to wszystko co bylo lub bedzie jest bardzo odlegle i teraz jest teraz.
Carpe diem.
Owszem, planuje, rozwazam, wspominam.
Jednak nareszcie z dystansu.
Z aktualnych wakacji.
Co bylo - minelo, co bedzie - czas pokaze.
Patrze na dzieci wokol, na ich opiekunow w moim wieku i zastanawiam sie do ktorych jestem bardziej podobna.
Mam wrazenie, ze wciaz jestem w srodku taka mala dziewczynka.
Piosenki i zabawy jak z dziecinstwa wydaja sie tak bliskie i tak odlegle zarazem.
I wciaz jednakowo sie krepuje brac udzial w roznych radosnych wydarzeniach, ktore stoja dla mnie otworem.
Na szczescie ludzie sa tu otwarci, mimo ze kazdy z innego zakatka swiata.
Dni wolne spedzam w roznym towarzystwie i zawsze jestem pod pozytywnym wrazeniem. I nikomu nie przeszkadza, ze prosze by mnie wzieli ze soba i ze siedze raczej cicho, z nimi ale jakby obok, obserwujac, probujac nadazac za jezykiem i tematami.
W minionym roku na jednym z wykladow ktos wspomnial u mnie na wydziale, ze norma rozwjowa to posiadanie wyimaginowanego przyjaciela do okolo 6. roku zycia, a pozniej dzieci przestaja sie do tego przyznawac.
Przypomnialo mi sie to kilka dni temu, gdy przylapalam sie na wyobrazaniu sobie jacy byliby ludzie, ktorych znam z widzenia, jako przyjaciele i prawie sie w to wczulam.
Czy nie jest tak, ze nasza dziecieca wyobraznia i umiejetnosc zaufania opartego na ryzyku niepewnosci sa etapem, ktory umozliwia nam pozniejsze zawierzenie Najwyzsemu?
Mam wrazenie, ze Pan jest naszym prawdziwie istniejacym wyimaginowanym przyjacielem.
To, jak go widzimy, jest calkowicie indywidualne, czego by nie mowic.
Czujemy go, czasem bardziej czasem mniej swiadomie.
I mamy te pewnosc, ze mozna Mu ufac, ze On jest.
Prawdziwy przyjaciel, ktorego niestety nie da sie po prostu przedstawic innym, poki nie zechca do siebie dopuscic, ze On istnieje.
Moze po to musimy w pewien sposob byc dziecmi, by moc Go doswiadczac?
Troche mi tu samotnie.
Wynalazek Internetu pomaga byc w jako-takim kontakcie.
Lecz wciaz tesknie i sama nie do konca wiem za czym.
Patrzac na gwiazdy, na zachodzace nad gorami i odbijajace sie w jeziorze Slonce, na tecze, czuje ze Najwyzszy tu jest. I tylko tak trudno tego prawdziwie doswiadczyc, znow wysnic, ze mnie przytula.
Tym razem refleksyjnie, lecz wciaz radosnie, pozdrawiam zza Oceanu.
Tak!
Napisze krotko: dostalam sie!
Kolejne marzenie spelnione nim jeszcze zdazylo sie ulezec i stac sie bardziej wytrawne.
Od pazdziernika zaczynam drugi kierunek: Architektura Krajobrazu na SGGW.
Ciesze sie niezmiernie.
Ten Na Gorze z niejasnych powodow znow mnie rozpieszcza.
Pozdrawiam wszystkich czytajacych zza Oceanu!
Kolejne marzenie spelnione nim jeszcze zdazylo sie ulezec i stac sie bardziej wytrawne.
Od pazdziernika zaczynam drugi kierunek: Architektura Krajobrazu na SGGW.
Ciesze sie niezmiernie.
Ten Na Gorze z niejasnych powodow znow mnie rozpieszcza.
Pozdrawiam wszystkich czytajacych zza Oceanu!
USA, day 3rd
Tak wiec jestem gdzie byc chcialam.
Stany Zjednoczone Ameryki Polnocnej.
W piatek 13 godzin na lotniskach i w samolotach. Warszawa - Duseldorf - Nowy Jork.
Potem 12 godzin snu, by w sobote znow 11 godzin byc w podrozy, tym razem autobusowej, przez Boston do West Ossipee NH i samochodem ostatecznie na Camp Marist.
To conieco klopotliwe, miec takie marzenia, ktore sie spelniaja nim zdaze wymyslic kolejne.
Jednak od skrajnosci do skrajnosci - jak zwykle - ostatecznie w kierunku rozwoju.
Moja praca? Kuchnia. Wszystkie drobiazgi od krojenia przez zmywanie do sprzatania jadalni. Bede zastepowac kazda z kolezanek w jej dniu wolnym.
Jest nas siedem: dwie Polki, dwie Niemki, dwie Rosjanki i Ukrainka.
Po pierwszej dobie moge powiedziec, ze calkiem przyjemna gromadka.
Dzis skonczylysmy o siodmej, czyli dwie godziny temu.
Jeszcze nie calkiem przestawilam sie na tutejszy czas..
Jestem cala mokra i nogi mi odpadaja, ale ciesze sie ogromnie, ze tu jestem.
Las, jezioro, gory, mnostwo usmiechnietych i serdecznych ludzi - czego wiecej mi trzeba?
Aktywne wakacje. To jest to.
Zmeczenie jest i pogubilam przez nie troche mysli, ktore chcialam tu zawrzec.
Myslac o tym dalekim, a tak bliskim swiecie, ktory zostawilam na kilka chwil w Europie, kraze przede wszystkim wokol studiow.
Wyglada na to, ze nie calkiem jeszcze zdazylam zamarzyc o architekturze krajobrazu a juz sie to moje marzenie spelnia. Tuz przed wylotem bylam bowiem na egzaminie z rysunku i zdalam go na 70 pkt co powinno wystarczyc w polaczeniu z matura by sie dostac.
I co wtedy?
No coz.. Najblizszy rok akademicki zapowiada sie pracowicie.
Budze sie w tak obcym miejscu, wposrod tak odmiennych ludzi i dobrze mi tu.
Te same gwiazdy nade mna - wielki woz i tutaj swieci jasno, ta sama przeciez polkula.
Ten sam Pan w tych gwiazdach, w tym powietrzu, w tych ludziach. We mnie.
Dobrze mi, bo nie slyszac znajomych glosow i bojac sie nieco pytam tylko Jego o zdanie i czuje, ze On jest.
Przede mna dziesiec tygodni w wymarzonym miejscu.
Chce poznac tych otwartych, bezposrednich, radosnych i czasem szczerych do bolu ludzi.
Chce sie nauczyc od nich wyzwalania i wykorzystywania pozytywnej energii.
Tak na prawde po to tu jestem.
By stale wzrastac.
Moja praca? Kuchnia. Wszystkie drobiazgi od krojenia przez zmywanie do sprzatania jadalni. Bede zastepowac kazda z kolezanek w jej dniu wolnym.
Jest nas siedem: dwie Polki, dwie Niemki, dwie Rosjanki i Ukrainka.
Po pierwszej dobie moge powiedziec, ze calkiem przyjemna gromadka.
Dzis skonczylysmy o siodmej, czyli dwie godziny temu.
Jeszcze nie calkiem przestawilam sie na tutejszy czas..
Jestem cala mokra i nogi mi odpadaja, ale ciesze sie ogromnie, ze tu jestem.
Las, jezioro, gory, mnostwo usmiechnietych i serdecznych ludzi - czego wiecej mi trzeba?
Aktywne wakacje. To jest to.
Zmeczenie jest i pogubilam przez nie troche mysli, ktore chcialam tu zawrzec.
Myslac o tym dalekim, a tak bliskim swiecie, ktory zostawilam na kilka chwil w Europie, kraze przede wszystkim wokol studiow.
Wyglada na to, ze nie calkiem jeszcze zdazylam zamarzyc o architekturze krajobrazu a juz sie to moje marzenie spelnia. Tuz przed wylotem bylam bowiem na egzaminie z rysunku i zdalam go na 70 pkt co powinno wystarczyc w polaczeniu z matura by sie dostac.
I co wtedy?
No coz.. Najblizszy rok akademicki zapowiada sie pracowicie.
Budze sie w tak obcym miejscu, wposrod tak odmiennych ludzi i dobrze mi tu.
Te same gwiazdy nade mna - wielki woz i tutaj swieci jasno, ta sama przeciez polkula.
Ten sam Pan w tych gwiazdach, w tym powietrzu, w tych ludziach. We mnie.
Dobrze mi, bo nie slyszac znajomych glosow i bojac sie nieco pytam tylko Jego o zdanie i czuje, ze On jest.
Przede mna dziesiec tygodni w wymarzonym miejscu.
Chce poznac tych otwartych, bezposrednich, radosnych i czasem szczerych do bolu ludzi.
Chce sie nauczyc od nich wyzwalania i wykorzystywania pozytywnej energii.
Tak na prawde po to tu jestem.
By stale wzrastac.
Dary - całkiem żywe
Myśl wieczorna, na przykładzie:
Jeździłam dziś na swoim wymarzonym rowerze po okolicy, szukając odpowiedniego pleneru do ćwiczenia rysunku.
Dokładniej po parku przy szpitalu w Tworkach.
Nastrój miałam kiepski, weny brak i świadomość, że powinnam umieć wiele więcej, niż aktualnie w mojej głowie, wzroku i dłoniach jest.
Właściwie to właśnie zsiadłam z roweru, wlepiłam wzrok w kosa buszującego w krzakach i dojrzewałam powoli do myśli "to wszystko na nic, wracam do domu".
I wtedy znikąd pojawił się starszy pan z uwagą, że mam niepotrzebnie włączone światełko tylne, że pewnie bateria się wyczerpuje.
Wytłumaczyłam mu, że to na dynamo i ma akumulator i nie da się wyłączyć.
Od słowa do słowa nawiązaliśmy bardzo inspirującą rozmowę.
W dużym skrócie:
Zobaczył, że mam teczkę, zapytał czy rysuję.
Opowiedział, że przez wiele lat był złotnikiem i że niektórzy na wyrost nazywali go artystą po kilku wystawach i że darzyli go uznaniem. Jednak teraz jest w szpitalu przez problemy z alkoholem. I dla zapełnienia czasu zaczął rysować i malować na poważnie, nie tak jak kiedyś tylko szkice robiąc. I spaceruje szukając inspiracji i tematów do prac.
Obejrzał moje rysunki, kilka rzeczy skomentował brzmiąc dość profesjonalnie.
Powiedział, że mam talent.
W międzyczasie dodał, że wszystkie talenty dostajemy od Boga i że właściwie to On jest najlepszym architektem, jeśli chodzi o krajobraz i w ogóle.
Na koniec wskazał mi polanę, która powinna mieć to, czego szukam do rysunku.
I miała.
Gdyby nie komary i dość ciemny, pusty środek leśnego parku - chętnie porozmawiałabym z nim dłużej. Wspomniał, że moglibyśmy się umówić, żeby pokazał mi swoje prace, ale jakoś ta myśl ucichła pośród kolejnych zdań.
Ten człowiek był dla mnie dziś darem od Najwyższego.
Dostałam pokrzepienie - że moje prace nie są do niczego.
Dostałam zainteresowanie i komentarz człowieka znającego się na rzeczy.
Dostałam życzenie powodzenia.
I jeszcze na dodatek szczerą, serdeczną zachętę do tego, czym się zajęłam, poprzez postawienie Boga nad wszystkim.
Ten Na Górze jest Dawcą talentów i Stworzycielem najpiękniejszych tematów w plenerze.
I od Niego dostajemy ludzi w prezencie: czasem na chwilę, gdy nam ich potrzeba, czasem na godziny, dni, okoliczności.
Czasem na lata.
By się czegoś nauczyć, by im pomóc lub doznać wsparcia.
A najpiękniej, gdy otrzymujemy ludzi, w których jest Jego odbicie.
Za tydzień w czwartek egzamin.
Niepokoję się nieco..
A w piątek - wielka wymarzona podróż do Stanów.
Będę wdzięczna za pamięć i modlitwy.
Jeździłam dziś na swoim wymarzonym rowerze po okolicy, szukając odpowiedniego pleneru do ćwiczenia rysunku.
Dokładniej po parku przy szpitalu w Tworkach.
Nastrój miałam kiepski, weny brak i świadomość, że powinnam umieć wiele więcej, niż aktualnie w mojej głowie, wzroku i dłoniach jest.
Właściwie to właśnie zsiadłam z roweru, wlepiłam wzrok w kosa buszującego w krzakach i dojrzewałam powoli do myśli "to wszystko na nic, wracam do domu".
I wtedy znikąd pojawił się starszy pan z uwagą, że mam niepotrzebnie włączone światełko tylne, że pewnie bateria się wyczerpuje.
Wytłumaczyłam mu, że to na dynamo i ma akumulator i nie da się wyłączyć.
Od słowa do słowa nawiązaliśmy bardzo inspirującą rozmowę.
W dużym skrócie:
Zobaczył, że mam teczkę, zapytał czy rysuję.
Opowiedział, że przez wiele lat był złotnikiem i że niektórzy na wyrost nazywali go artystą po kilku wystawach i że darzyli go uznaniem. Jednak teraz jest w szpitalu przez problemy z alkoholem. I dla zapełnienia czasu zaczął rysować i malować na poważnie, nie tak jak kiedyś tylko szkice robiąc. I spaceruje szukając inspiracji i tematów do prac.
Obejrzał moje rysunki, kilka rzeczy skomentował brzmiąc dość profesjonalnie.
Powiedział, że mam talent.
W międzyczasie dodał, że wszystkie talenty dostajemy od Boga i że właściwie to On jest najlepszym architektem, jeśli chodzi o krajobraz i w ogóle.
Na koniec wskazał mi polanę, która powinna mieć to, czego szukam do rysunku.
I miała.
Gdyby nie komary i dość ciemny, pusty środek leśnego parku - chętnie porozmawiałabym z nim dłużej. Wspomniał, że moglibyśmy się umówić, żeby pokazał mi swoje prace, ale jakoś ta myśl ucichła pośród kolejnych zdań.
Ten człowiek był dla mnie dziś darem od Najwyższego.
Dostałam pokrzepienie - że moje prace nie są do niczego.
Dostałam zainteresowanie i komentarz człowieka znającego się na rzeczy.
Dostałam życzenie powodzenia.
I jeszcze na dodatek szczerą, serdeczną zachętę do tego, czym się zajęłam, poprzez postawienie Boga nad wszystkim.
Ten Na Górze jest Dawcą talentów i Stworzycielem najpiękniejszych tematów w plenerze.
I od Niego dostajemy ludzi w prezencie: czasem na chwilę, gdy nam ich potrzeba, czasem na godziny, dni, okoliczności.
Czasem na lata.
By się czegoś nauczyć, by im pomóc lub doznać wsparcia.
A najpiękniej, gdy otrzymujemy ludzi, w których jest Jego odbicie.
Za tydzień w czwartek egzamin.
Niepokoję się nieco..
A w piątek - wielka wymarzona podróż do Stanów.
Będę wdzięczna za pamięć i modlitwy.
Dzień wiosny ostatni
Stokrotki kwitną na trawnikach parkowych jak to zwykły robić o tej porze roku.
Ptactwo śpiewa, słońce świeci..
Nie byłam dziś w Ogrodzie Saskim, siedziałam w Łazienkach, obserwowałam ludzi i rysowałam bez nadmiaru weny.
Dzień, zwykły dzień.
Tyle wody już przepompowały fontanny, tyle się na świecie zmieniło.
Czasem mam wrażenie, że wszystkie minione chwile są jak sny.
Tak samo jak marzenia. Czymże się różnią w zasadzie od siebie?
Przecież nie istnieją, jednocześnie przenikając nas na wskroś.
Spacerowałam, obserwowałam piękno przyrody w królewskim parku.
Ale coś dziś przyroda mnie nie bardzo akceptowała.
Najpierw przyglądałam się pawiowi, który przyszedł i przysnął sobie na murku obok mnie, gdy rysowałam. Gdy podeszłam bliżej też mi się przyglądał, ale gdy trzeci raz głasnęłam go po piórach w ogonie - oburzony wstał i na mnie nakwękał.
Zatem zostawiłam go w spokoju.
Cóż zrobić, że nie miałam nic do jedzenia dla stworzonek parkowych?
Jak cmokałam na wiewiórkę, próbując różnej artykulacji i częstotliwości - widocznie popełniłam jakieś faux pas, bo nagle oderwała się od kopania, wskoczyła na drzewo i na mnie nakrzyczała. Następnie pobiegła na drugą stronę drzewa, nakrzyczała jeszcze głośniej i uciekła.
W tym czasie znikąd zleciało się ptactwo.
Widać też jakoś do siebie wzięli skrzydlaci moją nieporadną mowę.
Gołębie szybko zauważyły, że nic dla nich nie mam, jednak błękitne sikorki chciały sprawdzić dokładniej.
Skoro niemal wplątywały mi się we włosy - wyciągnęłam rękę.
Jedna natychmiast na niej wylądowała, poprzyglądała mi się chwilę i dziobnęła, sprawdzając czy jestem jadalna. Pogłaskać się nie dała, ale kilka razy dała się pobawić w przeskakiwanie z dłoni na dłoń, po czym znudzona odfrunęła.
Piękny był dzisiejszy dzisiejszy dzień w Łazienkach Królewskich.
A tak swoją drogą..
Czy zdarzyło Ci się kiedyś modlić o coś dobrego dla kogoś, a raczej niemiłego Tobie?
Nie jest to jakieś wielkie poświęcenie.
Mi się to zdarza jako pewnego rodzaju zadośćuczynienie, gdy przyłapię się na przykrych myślach względem kogoś. W takich sytuacjach, gdy się opamiętam i zauważę głupotę własną, zastanawiam się nad tym czego tak na prawdę danej osobie może potrzeba, co by jej na dobre wyszło.
I wtedy o to się modlę, niezależnie jak ma się to do mnie.
Pierwszy raz Pan odpowiedział mi na taką modlitwę bardzo jednoznacznie i tak, że mogłam sama tego doświadczyć.
Byłam mocno zszokowana.
To oczywiste, że człowiek raczej spodziewa się odpowiedzi miłych sobie samemu.
Najpierw zupełnie nie wiedziałam jak zareagować, później gdy znalazłam się sama zaniosłam się bolesnym szlochaniem.
Na końcu... Podziękowałam Najwyższemu, że jest taki dobry i błogosławi ludziom, którzy Go potrzebują i że mnie tak dosadnie uczy.
To niezapomniana lekcja.
Coś jakby we mnie pękło i poczułam, że jakby nieco więcej rozumiem.
I poczułam się odrobinę bardziej wolna w Nim.
Gorąco polecam modlitwę o wrogów czy ludzi nam przykrych.
Pan potrafi docenić szczerość serca i wlać w nie spokój.
Ptactwo śpiewa, słońce świeci..
Nie byłam dziś w Ogrodzie Saskim, siedziałam w Łazienkach, obserwowałam ludzi i rysowałam bez nadmiaru weny.
Dzień, zwykły dzień.
Tyle wody już przepompowały fontanny, tyle się na świecie zmieniło.
Czasem mam wrażenie, że wszystkie minione chwile są jak sny.
Tak samo jak marzenia. Czymże się różnią w zasadzie od siebie?
Przecież nie istnieją, jednocześnie przenikając nas na wskroś.
Spacerowałam, obserwowałam piękno przyrody w królewskim parku.
Ale coś dziś przyroda mnie nie bardzo akceptowała.
Najpierw przyglądałam się pawiowi, który przyszedł i przysnął sobie na murku obok mnie, gdy rysowałam. Gdy podeszłam bliżej też mi się przyglądał, ale gdy trzeci raz głasnęłam go po piórach w ogonie - oburzony wstał i na mnie nakwękał.
Zatem zostawiłam go w spokoju.
Cóż zrobić, że nie miałam nic do jedzenia dla stworzonek parkowych?
Jak cmokałam na wiewiórkę, próbując różnej artykulacji i częstotliwości - widocznie popełniłam jakieś faux pas, bo nagle oderwała się od kopania, wskoczyła na drzewo i na mnie nakrzyczała. Następnie pobiegła na drugą stronę drzewa, nakrzyczała jeszcze głośniej i uciekła.
W tym czasie znikąd zleciało się ptactwo.
Widać też jakoś do siebie wzięli skrzydlaci moją nieporadną mowę.
Gołębie szybko zauważyły, że nic dla nich nie mam, jednak błękitne sikorki chciały sprawdzić dokładniej.
Skoro niemal wplątywały mi się we włosy - wyciągnęłam rękę.
Jedna natychmiast na niej wylądowała, poprzyglądała mi się chwilę i dziobnęła, sprawdzając czy jestem jadalna. Pogłaskać się nie dała, ale kilka razy dała się pobawić w przeskakiwanie z dłoni na dłoń, po czym znudzona odfrunęła.
Piękny był dzisiejszy dzisiejszy dzień w Łazienkach Królewskich.
A tak swoją drogą..
Czy zdarzyło Ci się kiedyś modlić o coś dobrego dla kogoś, a raczej niemiłego Tobie?
Nie jest to jakieś wielkie poświęcenie.
Mi się to zdarza jako pewnego rodzaju zadośćuczynienie, gdy przyłapię się na przykrych myślach względem kogoś. W takich sytuacjach, gdy się opamiętam i zauważę głupotę własną, zastanawiam się nad tym czego tak na prawdę danej osobie może potrzeba, co by jej na dobre wyszło.
I wtedy o to się modlę, niezależnie jak ma się to do mnie.
Pierwszy raz Pan odpowiedział mi na taką modlitwę bardzo jednoznacznie i tak, że mogłam sama tego doświadczyć.
Byłam mocno zszokowana.
To oczywiste, że człowiek raczej spodziewa się odpowiedzi miłych sobie samemu.
Najpierw zupełnie nie wiedziałam jak zareagować, później gdy znalazłam się sama zaniosłam się bolesnym szlochaniem.
Na końcu... Podziękowałam Najwyższemu, że jest taki dobry i błogosławi ludziom, którzy Go potrzebują i że mnie tak dosadnie uczy.
To niezapomniana lekcja.
Coś jakby we mnie pękło i poczułam, że jakby nieco więcej rozumiem.
I poczułam się odrobinę bardziej wolna w Nim.
Gorąco polecam modlitwę o wrogów czy ludzi nam przykrych.
Pan potrafi docenić szczerość serca i wlać w nie spokój.
X, 5
Zobacz też:
Zim
JF
2 Moj. 20:12
Czcij ojca swego i matkę swoją, aby długo trwały twoje dni w ziemi, którą Pan, Bóg twój, da tobie.
(BW)
Jak to dziś rozumieć?
Przede wszystkim znów: skoro to wskazanie znalazło się pośród dziesięciu na kamiennych tablicach, znaczy że nie jest sobie taką ot nieistotną sugestią.
Czcij.
Podziwiaj, szanuj. Zachwycaj się.
Czasem to trudne. Zwłaszcza w tym momencie życia, gdy młody człowiek okrywa, że rodzice to także ludzie, mają wady i bywają omylni.
Także wtedy, gdy rodzice są źródłem rozmaitych patologii w rodzinie.
Nawet gdy myślisz "nigdy nie chcę być taki jak ojciec" lub "nie będę powielać błędów matki" miej szacunek do rodziców.
Tak, są tylko ludźmi, ale to jaką ma się relację z domownikami odzwierciedla tak wiele naszych cech.
Powszechnie twierdzi się, że mężczyzna z czasem traktuje swoją żonę podobnie jak, traktował matkę.
Wiele kobiet nie zauważa jak bardzo ich partnerzy są podobni do ojców.
I płeć właściwie nie gra tu roli.
Nie da się uwolnić od doświadczeń domu rodzinnego, jednak da się kształtować swoje relacje, swój charakter i nastawienie do ludzi ogółem.
Najbliżsi pokazują nam jak trudno jest czasem akceptować, znajdować kompromisy.
Ćwiczą naszą cierpliwość i tolerancję, wymagają zaangażowania, czasem poświęcenia.
Jeśli nie mamy szacunku i respektu dla własnych rodziców, jeśli wyzywamy ich w rozmowach ze znajomymi, zrywamy kontakt po przeprowadzce lub oddajemy ich do domu starców - świadczy to o nas samych.
Nie o tym, jacy oni byli nieznośni, a o tym jak traktujemy świat.
Na pocieszenie mogę tylko zapewnić, że Ojciec Niebieski jest daleko bardziej doskonały, niż ludzie z krwi i kości. Jemu można zaufać bez ryzyka.
Jednak jeśli nie przełamiesz niechęci, jeśli nie nauczysz się doceniać i szanować własnych rodziców, bez względu na ich przywary i problemy, trudno będzie Ci zaufać Najwyższemu, mimo szczerych chęci.
Takie pełne desperacji zaufanie jest zwykle chwiejne i dramatyczne. I z dużym hukiem rozpęka się w drobne kawałki przy chwilach niepewności. Potem znów chce się te kawałki sklejać..
Nie jest to proste.
Sama wiem to dobrze.
Swego czasu unikałam przebywania w domu, byle dalej od nich.
Dłużej tak nie mogłam.
Skoro oni nic nie zmienili z tego, czego bym oczekiwałam - ja postanowiłam zadziałać, tak bardzo mi ich brakowało.
Zaczęłam zamiast słów używać gestów - przytulenia, pogłaskania, uśmiechu.
Nauczyłam się nieco więcej cierpliwości w słuchaniu, przestałam się złościć tyle za przerywanie moich słów.
Nie wyobrażajcie sobie rezultatów.
Spróbujcie.
Szacunek i zachwyt.
Należy się rodzicom.
Niezależnie jakimi ludźmi by nie byli - policz ile lat, sił, energii, wyrzeczeń poświęcili Tobie.
Że w ogóle przeżywamy okres bezbronnego dzieciństwa - to ich bezsprzeczna zasługa.
Czy jedyna?
Długie życie we własnym domu, nowej ziemi, nowej rodzinie. Szacunek i miłość od własnych dzieci. Oto następstwo.
Brzmi dobrze?
Zim
JF
2 Moj. 20:12
Czcij ojca swego i matkę swoją, aby długo trwały twoje dni w ziemi, którą Pan, Bóg twój, da tobie.
(BW)
Jak to dziś rozumieć?
Przede wszystkim znów: skoro to wskazanie znalazło się pośród dziesięciu na kamiennych tablicach, znaczy że nie jest sobie taką ot nieistotną sugestią.
Czcij.
Podziwiaj, szanuj. Zachwycaj się.
Czasem to trudne. Zwłaszcza w tym momencie życia, gdy młody człowiek okrywa, że rodzice to także ludzie, mają wady i bywają omylni.
Także wtedy, gdy rodzice są źródłem rozmaitych patologii w rodzinie.
Nawet gdy myślisz "nigdy nie chcę być taki jak ojciec" lub "nie będę powielać błędów matki" miej szacunek do rodziców.
Tak, są tylko ludźmi, ale to jaką ma się relację z domownikami odzwierciedla tak wiele naszych cech.
Powszechnie twierdzi się, że mężczyzna z czasem traktuje swoją żonę podobnie jak, traktował matkę.
Wiele kobiet nie zauważa jak bardzo ich partnerzy są podobni do ojców.
I płeć właściwie nie gra tu roli.
Nie da się uwolnić od doświadczeń domu rodzinnego, jednak da się kształtować swoje relacje, swój charakter i nastawienie do ludzi ogółem.
Najbliżsi pokazują nam jak trudno jest czasem akceptować, znajdować kompromisy.
Ćwiczą naszą cierpliwość i tolerancję, wymagają zaangażowania, czasem poświęcenia.
Jeśli nie mamy szacunku i respektu dla własnych rodziców, jeśli wyzywamy ich w rozmowach ze znajomymi, zrywamy kontakt po przeprowadzce lub oddajemy ich do domu starców - świadczy to o nas samych.
Nie o tym, jacy oni byli nieznośni, a o tym jak traktujemy świat.
Na pocieszenie mogę tylko zapewnić, że Ojciec Niebieski jest daleko bardziej doskonały, niż ludzie z krwi i kości. Jemu można zaufać bez ryzyka.
Jednak jeśli nie przełamiesz niechęci, jeśli nie nauczysz się doceniać i szanować własnych rodziców, bez względu na ich przywary i problemy, trudno będzie Ci zaufać Najwyższemu, mimo szczerych chęci.
Takie pełne desperacji zaufanie jest zwykle chwiejne i dramatyczne. I z dużym hukiem rozpęka się w drobne kawałki przy chwilach niepewności. Potem znów chce się te kawałki sklejać..
Nie jest to proste.
Sama wiem to dobrze.
Swego czasu unikałam przebywania w domu, byle dalej od nich.
Dłużej tak nie mogłam.
Skoro oni nic nie zmienili z tego, czego bym oczekiwałam - ja postanowiłam zadziałać, tak bardzo mi ich brakowało.
Zaczęłam zamiast słów używać gestów - przytulenia, pogłaskania, uśmiechu.
Nauczyłam się nieco więcej cierpliwości w słuchaniu, przestałam się złościć tyle za przerywanie moich słów.
Nie wyobrażajcie sobie rezultatów.
Spróbujcie.
Szacunek i zachwyt.
Należy się rodzicom.
Niezależnie jakimi ludźmi by nie byli - policz ile lat, sił, energii, wyrzeczeń poświęcili Tobie.
Że w ogóle przeżywamy okres bezbronnego dzieciństwa - to ich bezsprzeczna zasługa.
Czy jedyna?
Długie życie we własnym domu, nowej ziemi, nowej rodzinie. Szacunek i miłość od własnych dzieci. Oto następstwo.
Brzmi dobrze?
X, 4
2 Moj. 20:8-11
Pamiętaj o dniu sabatu, aby go święcić.
Sześć dni będziesz pracował i wykonywał wszelką swoją pracę,
Ale siódmego dnia jest sabat Pana, Boga twego: Nie będziesz wykonywał żadnej pracy ani ty, ani twój syn, ani twoja córka, ani twój sługa, ani twoja służebnica, ani twoje bydło, ani obcy przybysz, który mieszka w twoich bramach.
Gdyż w sześciu dniach uczynił Pan niebo i ziemię, morze i wszystko, co w nich jest, a siódmego dnia odpoczął. Dlatego Pan pobłogosławił dzień sabatu i poświęcił go.
(BW)
Czy to przykazanie należy do tych mniej aktualnych, mniej istotnych?
Czy przedawniło się wraz z innymi ustępami Starego Testamentu, gdy największe proroctwo dopełniło się?
Jeśli tak, to dlaczego znajduje się tak blisko początku dekalogu? Dlaczego jest tak obszernie rozwinięte i dookreślone?
To wcale nie takie proste, dopełnić uczczenia dnia świętego.
Czy chodzi o to, by się obijać, siedzieć przed telewizorem lub komputerem i bezmyślnie przepędzać czas?
Czy tak jak tradycyjni Żydzi powinniśmy dnia siódmego liczyć postawione kroki i zapalać światło głosem, bez dotykania przełącznika?
W dzisiejszych czasach niektórzy ludzie pracują na zmiany i muszą to robić w niedzielę, by mieć z czego żyć. Nie jestem pewna co powinniśmy robić w takich sytuacjach. Może wyznaczyć inny dzień wolny, czy choć jego połowę, by oddać chwałę Panu?
Bo nie chodzi o to, byśmy mieli zabijać czas.
Chodzi o ofiarę miłą Bogu w postaci dnia, który Jemu poświęcamy.
Liczy się pamięć i odmienne zachowanie.
Niedziela jako dzień wolny nie ma sensu dla chrześcijanina, jeśli nie poświęci on choć odrobiny czasu tego dnia na modlitwę, czytanie Słowa, refleksję, czy to w kościele, czy choć w samotności, pomiędzy obowiązkami.
Wtedy jest tylko dniem ustawowo wolnym od pracy.
Może Panu miłe by było, by ze względu na niego przyłożyć tego dnia szczególną uwagę do uprzejmości, wyjątkowo pilnie starać się rozumieć innych ludzi, być wyrozumiałym, spędzić czas z rodziną lub samotnymi, pocieszyć smutnych, wspomóc słabych?
Skoro, jak można przeczytać we fragmencie, domownicy, podwładni ani goście nie powinni pracować tego dnia, to idealny czas na pielęgnowanie więzi z ludźmi i z Najwyższym.
Filip. 2:13
Albowiem Bóg to według upodobania sprawia w was i chcenie i wykonanie.
(BW)
Zarówno z pracą jak i z chwaleniem Jego imienia w adekwatny sposób.
Co zrobić, jeśli to chcenie jest, ale jakby niemrawe, a z wykonaniem gorzej?
Ja wciąż się o to modlę, co do różnych spraw.
I wierzę, że Pan ma moc zmieniać ludzi.
Mnie i innych.
Choć to nie najłatwiejsze w co można wierzyć...
Zobacz też:
Zim
JF
Pamiętaj o dniu sabatu, aby go święcić.
Sześć dni będziesz pracował i wykonywał wszelką swoją pracę,
Ale siódmego dnia jest sabat Pana, Boga twego: Nie będziesz wykonywał żadnej pracy ani ty, ani twój syn, ani twoja córka, ani twój sługa, ani twoja służebnica, ani twoje bydło, ani obcy przybysz, który mieszka w twoich bramach.
Gdyż w sześciu dniach uczynił Pan niebo i ziemię, morze i wszystko, co w nich jest, a siódmego dnia odpoczął. Dlatego Pan pobłogosławił dzień sabatu i poświęcił go.
(BW)
Czy to przykazanie należy do tych mniej aktualnych, mniej istotnych?
Czy przedawniło się wraz z innymi ustępami Starego Testamentu, gdy największe proroctwo dopełniło się?
Jeśli tak, to dlaczego znajduje się tak blisko początku dekalogu? Dlaczego jest tak obszernie rozwinięte i dookreślone?
To wcale nie takie proste, dopełnić uczczenia dnia świętego.
Czy chodzi o to, by się obijać, siedzieć przed telewizorem lub komputerem i bezmyślnie przepędzać czas?
Czy tak jak tradycyjni Żydzi powinniśmy dnia siódmego liczyć postawione kroki i zapalać światło głosem, bez dotykania przełącznika?
W dzisiejszych czasach niektórzy ludzie pracują na zmiany i muszą to robić w niedzielę, by mieć z czego żyć. Nie jestem pewna co powinniśmy robić w takich sytuacjach. Może wyznaczyć inny dzień wolny, czy choć jego połowę, by oddać chwałę Panu?
Bo nie chodzi o to, byśmy mieli zabijać czas.
Chodzi o ofiarę miłą Bogu w postaci dnia, który Jemu poświęcamy.
Liczy się pamięć i odmienne zachowanie.
Niedziela jako dzień wolny nie ma sensu dla chrześcijanina, jeśli nie poświęci on choć odrobiny czasu tego dnia na modlitwę, czytanie Słowa, refleksję, czy to w kościele, czy choć w samotności, pomiędzy obowiązkami.
Wtedy jest tylko dniem ustawowo wolnym od pracy.
Może Panu miłe by było, by ze względu na niego przyłożyć tego dnia szczególną uwagę do uprzejmości, wyjątkowo pilnie starać się rozumieć innych ludzi, być wyrozumiałym, spędzić czas z rodziną lub samotnymi, pocieszyć smutnych, wspomóc słabych?
Skoro, jak można przeczytać we fragmencie, domownicy, podwładni ani goście nie powinni pracować tego dnia, to idealny czas na pielęgnowanie więzi z ludźmi i z Najwyższym.
Filip. 2:13
Albowiem Bóg to według upodobania sprawia w was i chcenie i wykonanie.
(BW)
Zarówno z pracą jak i z chwaleniem Jego imienia w adekwatny sposób.
Co zrobić, jeśli to chcenie jest, ale jakby niemrawe, a z wykonaniem gorzej?
Ja wciąż się o to modlę, co do różnych spraw.
I wierzę, że Pan ma moc zmieniać ludzi.
Mnie i innych.
Choć to nie najłatwiejsze w co można wierzyć...
Zobacz też:
Zim
JF
X, 2
Nie czyń sobie podobizny rzeźbionej czegokolwiek, co jest na niebie w górze, i na ziemi w dole, i tego, co jest w wodzie pod ziemią. Nie będziesz się im kłaniał i nie będziesz im służył, gdyż Ja Pan, Bóg twój, jestem Bogiem zazdrosnym, który karze winę ojców na synach do trzeciego i czwartego pokolenia tych, którzy mnie nienawidzą. A okazuję łaskę do tysiącznego pokolenia tym, którzy mnie miłują i przestrzegają moich przykazań.
Przyznam, że miałam zamiar napisać więcej, jednak zmęczenie po dwudniowych warsztatach gospel nie pozwoliło mi nic wykrzesać.
Zacytuję instruktora, który w czasie koncertu końcowego powiedział: Jeśli nie masz kogo kochać, zwróć się do Jezusa. On jeden odwzajemnia miłość tak wielką, że nie da się jej całej unieść. I nikt ani nic na Ziemi nie jest w stanie dorównać Panu w tej kwestii. Nikt ani nic nie odwzajemni miłości tak doskonale jak On.
Swoją drogą to wyjątkowa obietnica, że nasze dzieci i ich dzieci i ich dzieci (i tak tysiąc razy) będą doznawać błogosławieństwa, jeśli my zdecydujemy się kochać Boga i być mu posłusznymi.
On chce mieszkać w naszych sercach, na prawdę. Nie na obrazach, krucyfiksach, medalikach, wisiorkach, tatuażach, w figurkach, krzyżach, aureolach, witrażach...
Chce być z nami osobiście, nie zza pryzmatów.
Zobacz też:
JF
Zim
Przyznam, że miałam zamiar napisać więcej, jednak zmęczenie po dwudniowych warsztatach gospel nie pozwoliło mi nic wykrzesać.
Zacytuję instruktora, który w czasie koncertu końcowego powiedział: Jeśli nie masz kogo kochać, zwróć się do Jezusa. On jeden odwzajemnia miłość tak wielką, że nie da się jej całej unieść. I nikt ani nic na Ziemi nie jest w stanie dorównać Panu w tej kwestii. Nikt ani nic nie odwzajemni miłości tak doskonale jak On.
Swoją drogą to wyjątkowa obietnica, że nasze dzieci i ich dzieci i ich dzieci (i tak tysiąc razy) będą doznawać błogosławieństwa, jeśli my zdecydujemy się kochać Boga i być mu posłusznymi.
On chce mieszkać w naszych sercach, na prawdę. Nie na obrazach, krucyfiksach, medalikach, wisiorkach, tatuażach, w figurkach, krzyżach, aureolach, witrażach...
Chce być z nami osobiście, nie zza pryzmatów.
Zobacz też:
JF
Zim
X, 1: Nie bedziesz miał innych bogów obok Mnie
Początek serii we współpracy: JF i Zim
Był sobie dawno, dawno temu człowiek.
Nazwali go Mojżesz.
Ten to miał ciekawą historię życia: przeżyć jako niemowlę koszyku na rzece, by zostać adoptowanym do rodziny faraona, być wychowanym na księcia, uciec z pałacu szukając swoich prawdziwych korzeni, zostać odtrąconym przez własny naród, uciec jeszcze dalej, ku pustyni by tam ostatecznie założyć rodzinę... To był dopiero początek niesamowitego życia. Potem ukazał mu się Najwyższy w płonącym krzaku. Przyszła pora wrócić do swojego ludu, przekonać ich że jest się jednym z nich i to tym, którego rękami Pan wszystko odmieni, pociągnąć ich za sobą, by porzucili ziemię w której się urodzili i zostawili wszystko, odeszli ku nieznanej wolności i Ziemi Obiecanej.
Żeby tego było mało - trzeba było wrócić do pałacu, do rodziny która go wychowała, sprzeciwić się bratu który teraz był na tronie jako półbóg.
Tym sposobem niepozorne dziecko, wypuszczone w koszyku na rzekę przeżyło, odebrało wychowanie na egipskiego księcia a potem zostało przywódcą całego narodu wybranego.
Jego imię znają po całej Ziemi wiele tysięcy lat po tym wszystkim.
Mojżesz był cichy, małomówny, skryty.
Bóg wybrał go jako swoje ramię do ludzi.
Użył go, by zmienić historię ludzkości.
W drodze do Ziemi obiecanej naród Izraelski dostał przez Mojżesza spis praw, do których odnosi się teraz ogromne mnóstwo ludzi o wszelkich światopoglądach i różnym pochodzeniu.
Pierwsze przykazanie brzmi:
Nie będziesz miał innych bogów obok Mnie.
Co znaczy mieć boga? Jak dziś to powiedzieć prościej?
Może tak: Nie życzę sobie, żebyś wychwalał kogoś innego ponad Mnie samego, jedynego Boga, bo nikt mi nie dorównuje, na prawdę.
Lub: Jeśli uznajesz mnie za swojego Boga, zgadzasz się na wyłączną więź. Decydujesz się nie zdradzać mnie z innymi. Ja będę ci zawsze wierny, ty bądź dla mnie taki sam. Nie patrz na innych jak na wspaniałych bogów, mnie to wtedy boli.
Dosłownie chodziło wtedy o to, że Żydzi byli pośród różnych kultur, podróżowali i dowiadywali się wiele o mieszkańcach różnych ziem. A każdy z obcych narodów miał swoich bogów, swoje tradycje i obrzędy religijne, wierzenia które nie zgadzały się z tym, co mówił Jedyny swoim wyznawcom.
Wygodnie było włączać różne drobne praktyki do swojej wiary, zastępować jedne obrządki innymi, potem w końcu łamać zakazy, dystansując się do nich, że w sumie to nie są takie istotne. Przyjemnie było odlewać sobie bożki które ładnie błyszczały i robić rzeczy, które wyglądały efektownie.
Musiało coś w tym być, w tym ubogacaniu religii, ozdobach, zwyczajach, bogatych rytuałach. A że niezgodne z monoteizmem? Co tam.
Obrzędy religijne musiały być na prawdę wciągające, skoro tak namiętnie i powszechnie za nimi podążano. Zapominano jedynie imię Jedynego Boga. Zapominano o wierze we Wszechmocnego, o więzi z Ojcem.
Kolorowa, obrzędowa, multikulturowa religia wyparła wewnętrzną wiarę.
Oddaliła, oddalała ludzi od Najwyższego i cierpiały na tym obie strony.
Nie będziesz miał innych bogów obok Mnie.
Ze Mną jesteś bezpieczny. Jak odwrócisz się i pozwolisz, by ktoś inny zajął Moje miejsce - nie będę miał jak cię chronić.
Jeśli wybierzesz sławę jako swój cel życiowy, jeśli wyrzekniesz się mnie ze względu na innych ludzi, nawet tych wspaniałych i obiecujących wiele, jeśli najważniejszy będzie dla ciebie pieniądz - nie będę mógł dosięgnąć Cię swoją miłością, nie usłyszysz mnie.
Jeśli zdradzisz mnie poświęcając swoje życie komuś lub czemuś innemu - jednoznacznie odejdziesz, a Ja wbrew tobie nie wejdę do twojego życia. Nie będę mógł już spełniać obietnic i troszczyć się o ciebie.
Bądź mi wierny i traktuj mnie na serio. Nie tylko gdy biją dzwony.
Nie miej nikogo na boku, bo będę zazdrosny.
Może właśnie to chciał nam przekazać Najwyższy?
Był sobie dawno, dawno temu człowiek.
Nazwali go Mojżesz.
Ten to miał ciekawą historię życia: przeżyć jako niemowlę koszyku na rzece, by zostać adoptowanym do rodziny faraona, być wychowanym na księcia, uciec z pałacu szukając swoich prawdziwych korzeni, zostać odtrąconym przez własny naród, uciec jeszcze dalej, ku pustyni by tam ostatecznie założyć rodzinę... To był dopiero początek niesamowitego życia. Potem ukazał mu się Najwyższy w płonącym krzaku. Przyszła pora wrócić do swojego ludu, przekonać ich że jest się jednym z nich i to tym, którego rękami Pan wszystko odmieni, pociągnąć ich za sobą, by porzucili ziemię w której się urodzili i zostawili wszystko, odeszli ku nieznanej wolności i Ziemi Obiecanej.
Żeby tego było mało - trzeba było wrócić do pałacu, do rodziny która go wychowała, sprzeciwić się bratu który teraz był na tronie jako półbóg.
Tym sposobem niepozorne dziecko, wypuszczone w koszyku na rzekę przeżyło, odebrało wychowanie na egipskiego księcia a potem zostało przywódcą całego narodu wybranego.
Jego imię znają po całej Ziemi wiele tysięcy lat po tym wszystkim.
Mojżesz był cichy, małomówny, skryty.
Bóg wybrał go jako swoje ramię do ludzi.
Użył go, by zmienić historię ludzkości.
W drodze do Ziemi obiecanej naród Izraelski dostał przez Mojżesza spis praw, do których odnosi się teraz ogromne mnóstwo ludzi o wszelkich światopoglądach i różnym pochodzeniu.
Pierwsze przykazanie brzmi:
Nie będziesz miał innych bogów obok Mnie.
Co znaczy mieć boga? Jak dziś to powiedzieć prościej?
Może tak: Nie życzę sobie, żebyś wychwalał kogoś innego ponad Mnie samego, jedynego Boga, bo nikt mi nie dorównuje, na prawdę.
Lub: Jeśli uznajesz mnie za swojego Boga, zgadzasz się na wyłączną więź. Decydujesz się nie zdradzać mnie z innymi. Ja będę ci zawsze wierny, ty bądź dla mnie taki sam. Nie patrz na innych jak na wspaniałych bogów, mnie to wtedy boli.
Dosłownie chodziło wtedy o to, że Żydzi byli pośród różnych kultur, podróżowali i dowiadywali się wiele o mieszkańcach różnych ziem. A każdy z obcych narodów miał swoich bogów, swoje tradycje i obrzędy religijne, wierzenia które nie zgadzały się z tym, co mówił Jedyny swoim wyznawcom.
Wygodnie było włączać różne drobne praktyki do swojej wiary, zastępować jedne obrządki innymi, potem w końcu łamać zakazy, dystansując się do nich, że w sumie to nie są takie istotne. Przyjemnie było odlewać sobie bożki które ładnie błyszczały i robić rzeczy, które wyglądały efektownie.
Musiało coś w tym być, w tym ubogacaniu religii, ozdobach, zwyczajach, bogatych rytuałach. A że niezgodne z monoteizmem? Co tam.
Obrzędy religijne musiały być na prawdę wciągające, skoro tak namiętnie i powszechnie za nimi podążano. Zapominano jedynie imię Jedynego Boga. Zapominano o wierze we Wszechmocnego, o więzi z Ojcem.
Kolorowa, obrzędowa, multikulturowa religia wyparła wewnętrzną wiarę.
Oddaliła, oddalała ludzi od Najwyższego i cierpiały na tym obie strony.
Nie będziesz miał innych bogów obok Mnie.
Ze Mną jesteś bezpieczny. Jak odwrócisz się i pozwolisz, by ktoś inny zajął Moje miejsce - nie będę miał jak cię chronić.
Jeśli wybierzesz sławę jako swój cel życiowy, jeśli wyrzekniesz się mnie ze względu na innych ludzi, nawet tych wspaniałych i obiecujących wiele, jeśli najważniejszy będzie dla ciebie pieniądz - nie będę mógł dosięgnąć Cię swoją miłością, nie usłyszysz mnie.
Jeśli zdradzisz mnie poświęcając swoje życie komuś lub czemuś innemu - jednoznacznie odejdziesz, a Ja wbrew tobie nie wejdę do twojego życia. Nie będę mógł już spełniać obietnic i troszczyć się o ciebie.
Bądź mi wierny i traktuj mnie na serio. Nie tylko gdy biją dzwony.
Nie miej nikogo na boku, bo będę zazdrosny.
Może właśnie to chciał nam przekazać Najwyższy?
Wiosny ciąg dalszy
Święta minęły. A jakże, już dawno, dni parę. Już o nich się nie myśli.
Czekoladowe zające można teraz kupić za pół ceny, wkrótce jeszcze taniej.
Kurczaczki? Może już je tuczą na rosół. Bo w przyrodzie nic nie ginie, nieprawdaż?
Baranki stoją grzecznie w szafkach, tam gdzie ich miejsce. Napis „Alleluja!” na chorągiewce już nie jest na czasie, za rok wróci i będzie znów trendy przez parę dni.
Żurku wszyscy mają dość na jakiś czas.
Jajka zjedzone już wszystkie. A w każdym tyle cholesterolu! Tyle kalorii!
Kiełbasę i schaby trzeba będzie jeszcze dojadać, na szczęście nie psują się zbyt szybko.
W aptekach kolejki. Jedni cierpią przedłużoną niestrawność, inni dzielnie postanawiają rozpocząć dietę-cud.
Ceny warzyw i owoców spadają. Trzeba uważnie patrzeć na daty ważności niektórych produktów w marketach.
Dekoracje łatwo zaktualizować: schować pisanki, dołożyć duże kwiatki i wszystko gra.
A Chrystus jak wisiał, tak wisi, uparcie przybijany wciąż do krucyfiksu.
Ktoś myśli: może by tak go odmalować, farba jakby trochę odłazi.
A gdyby tak zdjąć ciało z krzyża, gdyby pozwolić Mu żyć? Może ugościć ciepło w przedsionku duszy? Marzenia głowy w cierniowej koronie.
Dla Niego znów minął sezon. Z krzyża zejdzie za prawie dziewięć miesięcy, położą Go w żłóbku znów na kilka dni. Potem znów na zakurzone drzewo, by za rok spocząć w grobie. I znów to samo.
Nudny ma On w sumie żywot, patrząc jak wielu go traktuje. Wisi stale z opuszczoną głową, kilka dni w roku tylko leży.
Powiem szczerze, że On jest na prawdę wspaniałym kompanem do spacerów i partnerem do długich, szczerych rozmów. Mogłabym się rozwodzić jak to z Nim jest, poznałam Go osobiście i wciąż jest dla mnie niepojęty.
Nie wierzysz? Przekonaj się, spróbuj.
Czekoladowe zające można teraz kupić za pół ceny, wkrótce jeszcze taniej.
Kurczaczki? Może już je tuczą na rosół. Bo w przyrodzie nic nie ginie, nieprawdaż?
Baranki stoją grzecznie w szafkach, tam gdzie ich miejsce. Napis „Alleluja!” na chorągiewce już nie jest na czasie, za rok wróci i będzie znów trendy przez parę dni.
Żurku wszyscy mają dość na jakiś czas.
Jajka zjedzone już wszystkie. A w każdym tyle cholesterolu! Tyle kalorii!
Kiełbasę i schaby trzeba będzie jeszcze dojadać, na szczęście nie psują się zbyt szybko.
W aptekach kolejki. Jedni cierpią przedłużoną niestrawność, inni dzielnie postanawiają rozpocząć dietę-cud.
Ceny warzyw i owoców spadają. Trzeba uważnie patrzeć na daty ważności niektórych produktów w marketach.
Dekoracje łatwo zaktualizować: schować pisanki, dołożyć duże kwiatki i wszystko gra.
A Chrystus jak wisiał, tak wisi, uparcie przybijany wciąż do krucyfiksu.
Ktoś myśli: może by tak go odmalować, farba jakby trochę odłazi.
A gdyby tak zdjąć ciało z krzyża, gdyby pozwolić Mu żyć? Może ugościć ciepło w przedsionku duszy? Marzenia głowy w cierniowej koronie.
Dla Niego znów minął sezon. Z krzyża zejdzie za prawie dziewięć miesięcy, położą Go w żłóbku znów na kilka dni. Potem znów na zakurzone drzewo, by za rok spocząć w grobie. I znów to samo.
Nudny ma On w sumie żywot, patrząc jak wielu go traktuje. Wisi stale z opuszczoną głową, kilka dni w roku tylko leży.
Powiem szczerze, że On jest na prawdę wspaniałym kompanem do spacerów i partnerem do długich, szczerych rozmów. Mogłabym się rozwodzić jak to z Nim jest, poznałam Go osobiście i wciąż jest dla mnie niepojęty.
Nie wierzysz? Przekonaj się, spróbuj.
Czym jest ciało?
Organizm składa się głównie z wody, nauka dzisiejsza może wiele powiedzieć o jego budowie od perspektywy makroskopowej przez układy, narządy, komórki, organella, atomy po elektrony...
Kiedyś powiadano, że dusza ludzka mieści się w krwi. Potem przeprowadzono ją do szyszynki. Teraz dyplomatycznie unika się jednoznacznych wyjaśnień sprawy życia w ciele.
Tak czy inaczej większość ludzi zgodzi się, że duch mieszka w ciele.
Ciało jest w praktyce naszym zakotwiczeniem w rzeczywistości.
To w nim znajdują się zmysły, dostarczające nam wiedzy o świecie, ono jest nadajnikiem sygnałów z naszej duszy. Póki żyje ciało jesteśmy na tym świecie a gdy ono umiera - wymykamy się spod możliwości badawczych.
To ciało jest ośrodkiem wrażeń i poznania dobra i zła.
Poprzez nie możemy komunikować się z innymi ludźmi.
Jeżeli cokolwiek na tym świecie jest prawdziwie i bezspornie naszą własność wizytówka: sposób mówienia, uśmiechania się, spojrzenie, motoryka ciała, dynamika, nawet zjawiska fizjologiczne jak burczenie w brzuchu czy pot na skroni.
Innych rzeczy wymaga się zwykle od kobiety a innych od mężczyzny jeśli chodzi o wygląd zewnętrzny.
Tu też dzieją się różne zjawiska wpływające na człowieka wewnętrznego.
Jedni cierpią na brak akceptacji swojego ciała, jakiejś cechy czy płci czy też roli jaką społeczeństwo przypisuje posiadaczowi danego rodzaju organizmu. Nie mogą często spokojnie popatrzeć w lustro.
Inni szczęśliwie chorują na narcyzm i mniej oczywiste jego formy jak egocentryzm, widząc tylko własne odbicie, własne potrzeby i zachcianki materialne i nie tylko.
Ciało jest miejscem niezapomnianych doznań takich jak błoga przyjemność czy ostry ból. Takie bodźce nie pozostają obojętne dla charakteru.
W ciele znajdujemy wyraz piękna. W samym jego wyglądzie, czy też ruchu, śpiewie i tym podobnym.
W ciele objawia się brzydota: w zaniedbaniu, grymasie, chorobie czy wreszcie śmierci.
Po różnych cechach organizmu fizycznego możemy rozpoznawać ludzi: po samym wyglądzie, charakterystycznych drobiazgach, mimice, sposobie ruchu, głosie...
Mając ciało możemy opiekować się innymi, dawać bardziej i mniej dosłowne ciepło.
Możemy także zanurzać się w tysiące możliwości zła, grzechu.
Ciało jest naszym tymczasowym mieszkaniem na okres pobytu w obcej ziemi.
Jesteśmy chodzącą świątynią Bożą, jak można wyczytać w Piśmie.
Mówią ludzie, że ciało jest źródłem grzechu.
Inni zaś, że jest narzędziem grzesznej natury człowieka.
Inni, że jest całkowicie związane z siłą witalną i umysłową, że umierają jednocześnie i są jedną całością.
Wyobraź sobie śmierć.
Rany na plecach, ukłucia do krwi na skroniach. Ten żelazisty zapach i smak w ustach. Mroczki przed oczami od gorąca i pragnienia. Nogi uginające się w słabości za każdym krokiem, bosymi stopami po twardej drodze. Odgłos stukania. Własny puls uderzający do głowy, własny krzyk bólu gdzieś spoza ciebie. Szorstkość, suchość powietrza.
Wyobraź sobie, że ktoś zdecydował się świadomie na coś takiego, mimo że mógł uniknąć cierpienia, skryć się w porę.
Wyobraź sobie, że zrobił to ktoś bez ani jednej skazy na ciele ani na duszy. Czysty, doskonały.
Pomyśl.
Tak właśnie było.
Niewinny, święty Człowiek oddał swoje ciało z całą siłą życiową zamkniętą w środku.
Oddał, by zapłacić za winy wszystkich Jego dzieci.
By one nie musiały bać się śmierci.
By człowiek mógł wrócić do harmonii ze Stwórcą gdy przyjdzie jego czas.
Święte ciało. Bezcenna zapłata za winy.
Wolność od długu.
Dla mnie i dla Ciebie.
Kiedyś powiadano, że dusza ludzka mieści się w krwi. Potem przeprowadzono ją do szyszynki. Teraz dyplomatycznie unika się jednoznacznych wyjaśnień sprawy życia w ciele.
Tak czy inaczej większość ludzi zgodzi się, że duch mieszka w ciele.
Ciało jest w praktyce naszym zakotwiczeniem w rzeczywistości.
To w nim znajdują się zmysły, dostarczające nam wiedzy o świecie, ono jest nadajnikiem sygnałów z naszej duszy. Póki żyje ciało jesteśmy na tym świecie a gdy ono umiera - wymykamy się spod możliwości badawczych.
To ciało jest ośrodkiem wrażeń i poznania dobra i zła.
Poprzez nie możemy komunikować się z innymi ludźmi.
Jeżeli cokolwiek na tym świecie jest prawdziwie i bezspornie naszą własność wizytówka: sposób mówienia, uśmiechania się, spojrzenie, motoryka ciała, dynamika, nawet zjawiska fizjologiczne jak burczenie w brzuchu czy pot na skroni.
Innych rzeczy wymaga się zwykle od kobiety a innych od mężczyzny jeśli chodzi o wygląd zewnętrzny.
Tu też dzieją się różne zjawiska wpływające na człowieka wewnętrznego.
Jedni cierpią na brak akceptacji swojego ciała, jakiejś cechy czy płci czy też roli jaką społeczeństwo przypisuje posiadaczowi danego rodzaju organizmu. Nie mogą często spokojnie popatrzeć w lustro.
Inni szczęśliwie chorują na narcyzm i mniej oczywiste jego formy jak egocentryzm, widząc tylko własne odbicie, własne potrzeby i zachcianki materialne i nie tylko.
Ciało jest miejscem niezapomnianych doznań takich jak błoga przyjemność czy ostry ból. Takie bodźce nie pozostają obojętne dla charakteru.
W ciele znajdujemy wyraz piękna. W samym jego wyglądzie, czy też ruchu, śpiewie i tym podobnym.
W ciele objawia się brzydota: w zaniedbaniu, grymasie, chorobie czy wreszcie śmierci.
Po różnych cechach organizmu fizycznego możemy rozpoznawać ludzi: po samym wyglądzie, charakterystycznych drobiazgach, mimice, sposobie ruchu, głosie...
Mając ciało możemy opiekować się innymi, dawać bardziej i mniej dosłowne ciepło.
Możemy także zanurzać się w tysiące możliwości zła, grzechu.
Ciało jest naszym tymczasowym mieszkaniem na okres pobytu w obcej ziemi.
Jesteśmy chodzącą świątynią Bożą, jak można wyczytać w Piśmie.
Mówią ludzie, że ciało jest źródłem grzechu.
Inni zaś, że jest narzędziem grzesznej natury człowieka.
Inni, że jest całkowicie związane z siłą witalną i umysłową, że umierają jednocześnie i są jedną całością.
Wyobraź sobie śmierć.
Rany na plecach, ukłucia do krwi na skroniach. Ten żelazisty zapach i smak w ustach. Mroczki przed oczami od gorąca i pragnienia. Nogi uginające się w słabości za każdym krokiem, bosymi stopami po twardej drodze. Odgłos stukania. Własny puls uderzający do głowy, własny krzyk bólu gdzieś spoza ciebie. Szorstkość, suchość powietrza.
Wyobraź sobie, że ktoś zdecydował się świadomie na coś takiego, mimo że mógł uniknąć cierpienia, skryć się w porę.
Wyobraź sobie, że zrobił to ktoś bez ani jednej skazy na ciele ani na duszy. Czysty, doskonały.
Pomyśl.
Tak właśnie było.
Niewinny, święty Człowiek oddał swoje ciało z całą siłą życiową zamkniętą w środku.
Oddał, by zapłacić za winy wszystkich Jego dzieci.
By one nie musiały bać się śmierci.
By człowiek mógł wrócić do harmonii ze Stwórcą gdy przyjdzie jego czas.
Święte ciało. Bezcenna zapłata za winy.
Wolność od długu.
Dla mnie i dla Ciebie.
luty ma się już ku końcowi
Już ponad tydzień minął odkąd wróciłam z Poznania. Dużo mam myśli w ostatnich miesiącach, ale jakby mniej ochoty do dzielenia się nimi. Lub mniej czasu (którym przecież człowiek sam gospodaruje, bez względu na tłumaczenia).
Ostatnie cztery dni ferii spędziłam w tym właśnie mieście wraz z B., K. i K.
Z pewnością był to czas oderwania od codzienności i czas poznawania nowego miejsca.
Pośród śniegów Poznań jest miastem cichym i urokliwym. Architektura jego jest jak mozaika składająca się z budynków zabytkowych (często nadgryzionych zębem czasu) i pamiątek socjalizmu.
W kontraście do stolicy nie ma zupełnie charakteru wielkiej metropolii. Wszystko wydaje się być tam swoje, na miejscu, zwyczajne. Ludzie i każdy nieożywiony element miasta.
Można właściwie przejść go na piechotę, jednak sprawna komunikacja miejska ułatwia przemieszczanie się, zwłaszcza zimą.
Dużo chodziliśmy, zwiedzaliśmy. Trochę wspomnień w głowie zostało barwnych i przyjemnych.
Najbardziej podobał mi się jednak pewien kościół. Wcale nie była to Farna, ociekająca barokowym złotem i brzmiąca potęgą organów.
Przy ulicy św. Marcin stoi kościół św. Marcina. Z zewnątrz dość przysadzisty, jednolicie ceglasty, nieciekawy. Wewnątrz dość nietypowy jak na KK: ściany i ławy raczej gładkie, jednolite, skromne. Sklepienie krzyżowo-żebrowe z ozdobnymi krawędziami z cegły na gładkim, szarym tle muru. Pod sufitem i na ławach przewijał się gdzieniegdzie subtelny ornament, komponujący całe wnętrze w miarę spójnie. Klasyczne, proste witraże zdobiły wszystkie okna. Było cicho i ciemno, pojedyncze obrazy ginęły w mroku, nie przytłaczając kontemplacyjnego nastroju i odgłosu własnych kroków i oddechu. Główny ołtarz oświetlony był żółtym, rozmytym światłem. (Ten element mi się nie podobał ze względu na Marię solo w centrum kościoła, zamiast Chrystusa. Choć brak krucyfiksu też ma swoje walory.)
Poza tym wszystkim wąski, wyraźny promień białego światła wskazywał gościowi wyraźnie pulpit, na lewo, tuż przy ołtarzu.
Na pulpicie leżał otwarty Nowy Testament (wyd.Św.Paweł, to najnowsze, w przystępnym języku i z często mądrymi przypisami).
Fragment o darach Ducha Świętego i Kościele porównanym do ciała i jego członków.
To był pierwszy raz w życiu, gdy wchodząc do obcego kościoła miałam ochotę zatrzymać się, zapomnieć o wszystkich planach na zaraz i w ciszy szukać Boga.
Niepowtarzalne doświadczenie.
Do baptystów w końcu nie dotarłam, bo są tam aż trzy zbory i nim zdążyłam rozważyć dylemat i dowiedzieć się gdzie i o której jest nabożeństwo - przyszła niedziela, której poranek spędziłam pośród woni kadzideł u Dominikanów.
To w dużym skrócie główne wrażenia z Poznania. Mogłabym oczywiście wiele jeszcze napisać o ciekawych muzeach, zamku w Kórniku i rozmowach, ale to już w cztery oczy, jeśli kogoś ciekawi.
Dodając jeszcze refleksję z dnia dzisiejszego: zrobiłam duże postępy w samokontroli emocji, w korzystaniu z racjonalizacji i organizowania się. Jednak głos drewnianego fletu zręcznie trzymanego w dłoniach ubogiego starca dziś w podziemiach zadrgał w moich uszach przenikliwie. Wypuściłam dwie łzy: jedna wróciła kanalikiem z powrotem i spłynęła do gardła, druga ześliznęła się dyskretnie po prawym policzku, na który nikt nie patrzył.
Teraz, właśnie gdy zaczęłam pisać ostatni akapit, tata mój zagrał w pokoju obok na gitarze znamienną piosenkę.
Tym razem jestem u siebie w pokoju.
Już nie muszę kryć szlochu.
Dobrze, że Pan jest jak muzyka: piękny, niezmienny i zawsze dostępny.
Dobrze, że łzy są po to, by oczyszczać i przynosić w sercu wiosnę.
Już niedługo ziemia napełni się znów zielenią i jak wiek wiekiem wszystko będzie się toczyć według porządku Bożego.
Ostatnie cztery dni ferii spędziłam w tym właśnie mieście wraz z B., K. i K.
Z pewnością był to czas oderwania od codzienności i czas poznawania nowego miejsca.
Pośród śniegów Poznań jest miastem cichym i urokliwym. Architektura jego jest jak mozaika składająca się z budynków zabytkowych (często nadgryzionych zębem czasu) i pamiątek socjalizmu.
W kontraście do stolicy nie ma zupełnie charakteru wielkiej metropolii. Wszystko wydaje się być tam swoje, na miejscu, zwyczajne. Ludzie i każdy nieożywiony element miasta.
Można właściwie przejść go na piechotę, jednak sprawna komunikacja miejska ułatwia przemieszczanie się, zwłaszcza zimą.
Dużo chodziliśmy, zwiedzaliśmy. Trochę wspomnień w głowie zostało barwnych i przyjemnych.
Najbardziej podobał mi się jednak pewien kościół. Wcale nie była to Farna, ociekająca barokowym złotem i brzmiąca potęgą organów.
Przy ulicy św. Marcin stoi kościół św. Marcina. Z zewnątrz dość przysadzisty, jednolicie ceglasty, nieciekawy. Wewnątrz dość nietypowy jak na KK: ściany i ławy raczej gładkie, jednolite, skromne. Sklepienie krzyżowo-żebrowe z ozdobnymi krawędziami z cegły na gładkim, szarym tle muru. Pod sufitem i na ławach przewijał się gdzieniegdzie subtelny ornament, komponujący całe wnętrze w miarę spójnie. Klasyczne, proste witraże zdobiły wszystkie okna. Było cicho i ciemno, pojedyncze obrazy ginęły w mroku, nie przytłaczając kontemplacyjnego nastroju i odgłosu własnych kroków i oddechu. Główny ołtarz oświetlony był żółtym, rozmytym światłem. (Ten element mi się nie podobał ze względu na Marię solo w centrum kościoła, zamiast Chrystusa. Choć brak krucyfiksu też ma swoje walory.)
Poza tym wszystkim wąski, wyraźny promień białego światła wskazywał gościowi wyraźnie pulpit, na lewo, tuż przy ołtarzu.
Na pulpicie leżał otwarty Nowy Testament (wyd.Św.Paweł, to najnowsze, w przystępnym języku i z często mądrymi przypisami).
Fragment o darach Ducha Świętego i Kościele porównanym do ciała i jego członków.
To był pierwszy raz w życiu, gdy wchodząc do obcego kościoła miałam ochotę zatrzymać się, zapomnieć o wszystkich planach na zaraz i w ciszy szukać Boga.
Niepowtarzalne doświadczenie.
Do baptystów w końcu nie dotarłam, bo są tam aż trzy zbory i nim zdążyłam rozważyć dylemat i dowiedzieć się gdzie i o której jest nabożeństwo - przyszła niedziela, której poranek spędziłam pośród woni kadzideł u Dominikanów.
To w dużym skrócie główne wrażenia z Poznania. Mogłabym oczywiście wiele jeszcze napisać o ciekawych muzeach, zamku w Kórniku i rozmowach, ale to już w cztery oczy, jeśli kogoś ciekawi.
Dodając jeszcze refleksję z dnia dzisiejszego: zrobiłam duże postępy w samokontroli emocji, w korzystaniu z racjonalizacji i organizowania się. Jednak głos drewnianego fletu zręcznie trzymanego w dłoniach ubogiego starca dziś w podziemiach zadrgał w moich uszach przenikliwie. Wypuściłam dwie łzy: jedna wróciła kanalikiem z powrotem i spłynęła do gardła, druga ześliznęła się dyskretnie po prawym policzku, na który nikt nie patrzył.
Teraz, właśnie gdy zaczęłam pisać ostatni akapit, tata mój zagrał w pokoju obok na gitarze znamienną piosenkę.
Tym razem jestem u siebie w pokoju.
Już nie muszę kryć szlochu.
Dobrze, że Pan jest jak muzyka: piękny, niezmienny i zawsze dostępny.
Dobrze, że łzy są po to, by oczyszczać i przynosić w sercu wiosnę.
Już niedługo ziemia napełni się znów zielenią i jak wiek wiekiem wszystko będzie się toczyć według porządku Bożego.
Patrzenie na świat
Perfekcjonizm - zwracanie uwagi na wszelkie szczegóły, by wszystko było jak ma być.
Idealizm - kierowanie się wzniosłymi koncepcjami celów i wartości.
Można powiedzieć z krytycznego (realistycznego?) punktu widzenia: specyficzne odmiany masochizmu, skazane na niepowodzenie pragnienie osiągnięcia doskonałości.
Do takiego sposobu interakcji z rzeczywistością mam sporą niechęć, co nie przeszkadza mi w głębi siebie tak właśnie postrzegać świat.
Jeśli do tego dołożyć bogatą wyobraźnię i tendencję do dramatyzowania (w znaczeniu teatru i w znaczeniu problemów/smutków) - powstaje schemat, który wszedł mi w krew.
Byłoby jednak nudno, gdyby tak sobie żyć nie przełamując szablonów.
Ten jest nadłamany ale jeszcze 'siedzi'.
Dziś tak sobie myślę o marzeniach, wartościach i ideałach ogółem.
Nie definiując tym razem słów, szukając sensu we wrażeniach znaczeń.
Zastanawiam się, przyznam, że powątpiewam, czy w ogóle mają jakikolwiek sens?
Czy posiadanie marzeń prowadzi do czegoś dobrego?
Czy nie lepiej byłoby żyć i cieszyć się chwilą, tym co przynosi?
Odległe marzenia, te z pogranicza perfekcyjnej wizji swojego życia, ograniczają.
Ograniczają chyba bardziej, niż mobilizują.
Zwłaszcza, gdy przychodzi zwątpienie w możliwość ich osiągnięcia.
Wartości i idee - świadczą o byciu człowiekiem. Jakie by nie były, potwierdzają wyższe czynności nerwowe homo sapiens. Mogą dawać poczucie stabilności.
Jednak gdy zadomowi się w nich patos - tracą swoją wartość. Stają się tylko przeszkodami.
Prowadzą do tęsknoty, niespełnienia i jakiegoś zawieszenia w stanie teraźniejszej nieważkości.
Czy warto marzyć o księciu z bajki?
O pięknym, spokojnym domu?
O szczęśliwej, harmonijnej rodzinie?
O poczuciu stabilności w życiu?
Im bardziej logicznie to rozpatruję, tym mniej widzę w marzeniach sensu.
Tuż po tym, jak je odzyskałam, wnioskuję, że nie mają wartości.
Może właśnie tak pozbyłam się kiedyś umiejętności snucia najprostszych marzeń?
Tylko że wtedy było jeszcze gorzej z samopoczuciem.
O, popatrz. Rozterka.
Z pewnością warto marzyć o Królestwie Niebieskim.
Zwyczajnie dlatego, że gdy poprzez wiarę tam się dostaniesz, nie zawiedziesz się w niczym względem swoich marzeń.
Wszystko przerośnie dostępne człowiekowi oczekiwania i możliwości wyobrażenia.
Idealizm - kierowanie się wzniosłymi koncepcjami celów i wartości.
Można powiedzieć z krytycznego (realistycznego?) punktu widzenia: specyficzne odmiany masochizmu, skazane na niepowodzenie pragnienie osiągnięcia doskonałości.
Do takiego sposobu interakcji z rzeczywistością mam sporą niechęć, co nie przeszkadza mi w głębi siebie tak właśnie postrzegać świat.
Jeśli do tego dołożyć bogatą wyobraźnię i tendencję do dramatyzowania (w znaczeniu teatru i w znaczeniu problemów/smutków) - powstaje schemat, który wszedł mi w krew.
Byłoby jednak nudno, gdyby tak sobie żyć nie przełamując szablonów.
Ten jest nadłamany ale jeszcze 'siedzi'.
Dziś tak sobie myślę o marzeniach, wartościach i ideałach ogółem.
Nie definiując tym razem słów, szukając sensu we wrażeniach znaczeń.
Zastanawiam się, przyznam, że powątpiewam, czy w ogóle mają jakikolwiek sens?
Czy posiadanie marzeń prowadzi do czegoś dobrego?
Czy nie lepiej byłoby żyć i cieszyć się chwilą, tym co przynosi?
Odległe marzenia, te z pogranicza perfekcyjnej wizji swojego życia, ograniczają.
Ograniczają chyba bardziej, niż mobilizują.
Zwłaszcza, gdy przychodzi zwątpienie w możliwość ich osiągnięcia.
Wartości i idee - świadczą o byciu człowiekiem. Jakie by nie były, potwierdzają wyższe czynności nerwowe homo sapiens. Mogą dawać poczucie stabilności.
Jednak gdy zadomowi się w nich patos - tracą swoją wartość. Stają się tylko przeszkodami.
Prowadzą do tęsknoty, niespełnienia i jakiegoś zawieszenia w stanie teraźniejszej nieważkości.
Czy warto marzyć o księciu z bajki?
O pięknym, spokojnym domu?
O szczęśliwej, harmonijnej rodzinie?
O poczuciu stabilności w życiu?
Im bardziej logicznie to rozpatruję, tym mniej widzę w marzeniach sensu.
Tuż po tym, jak je odzyskałam, wnioskuję, że nie mają wartości.
Może właśnie tak pozbyłam się kiedyś umiejętności snucia najprostszych marzeń?
Tylko że wtedy było jeszcze gorzej z samopoczuciem.
O, popatrz. Rozterka.
Z pewnością warto marzyć o Królestwie Niebieskim.
Zwyczajnie dlatego, że gdy poprzez wiarę tam się dostaniesz, nie zawiedziesz się w niczym względem swoich marzeń.
Wszystko przerośnie dostępne człowiekowi oczekiwania i możliwości wyobrażenia.
Destylat pierwszych dni A.D.2010
Człowiek o uśmiechu Kota z Cheshire lubi się przytulać, mimo że cierpi na stany lękowe.
Pani w obuwniczym przekonuje, że wędrówka dusz ma coś wspólnego z kręgosłupem lędźwiowym i haluksami a poza tym że w każdym systemie filozoficznym czy religijnym można znaleźć coś dla siebie.
Ludzie na uczelni witają się ze mną i rozmawiają i umawiają w różnych sprawach, mimo że nie mam pojęcia, kim są, jak się nazywają.
Na zatłoczonym placu pan z paletą bułek zatrzymuje mnie i prosi o otworzenie bagażnika, który sam się zamyka.
To rzeczywistość.
A wyobraźnia?
Znów mam marzenia. To niesamowite. Na prawdę nie jest łatwo nauczyć się marzyć, nauczyć się chcieć, pragnąć i preferować. Długo trwał u mnie ten proces reedukacji i moge ostatecznie powiedzieć: umiem.
Już nie bazuję na tym, co „ktoś” zasugerował, nie opieram się na żadnym „kimś” jako uosobieniu marzeń, nie patrzę z perspektywy braku i tęsknoty za tym, czego nie mam.
Marzenia uniezależniły się we mnie od wszystkich ww. czynników.
Przychodzą już same, takie proste, niezawisłe i niewinne.
Spontaniczne, niezobowiązujące, ale prawdopodobne.
Budzę się rano i pamiętając kawałek snu myślę, że byłoby wspaniale tak, jak w nim i że może to się zdarzy.
Wiecie, posiadanie marzeń jest pierwszym i niezbędnym krokiem do ich spełnienia.
Doświadczam tego ostatnio intensywnie.
Gdy wiesz, czego pragniesz z czystego serca, możesz prosić o to Najwyższego.
A wtedy On może Ci to dać.
Tym sposobem otrzymałam już wiele w tym roku, więcej, niż się spodziewałam, prosząc gorliwie i szczerze. Dużo by pisać, chodzi głównie o moje własne samopoczucie duchowo-emocjonalne i relacje z innymi.
A wczoraj moje marzenia poszły znów na przód: dostałam pracę w US.
Zatem w najbliższe wakacje spełni się jedno z pierwszych marzeń, które udało mi się sformułować po czasie ciemności wewnętrznych i „rewalidacji”.
Nie bój się marzyć.
Nie lękaj się z całego serca chcieć.
Nie zakładaj porażki.
Ułóż w słowa swoje najgłębsze pragnienia.
Proś, a On usłyszy i w swoim czasie będzie Ci dane.
Ufaj.
Pani w obuwniczym przekonuje, że wędrówka dusz ma coś wspólnego z kręgosłupem lędźwiowym i haluksami a poza tym że w każdym systemie filozoficznym czy religijnym można znaleźć coś dla siebie.
Ludzie na uczelni witają się ze mną i rozmawiają i umawiają w różnych sprawach, mimo że nie mam pojęcia, kim są, jak się nazywają.
Na zatłoczonym placu pan z paletą bułek zatrzymuje mnie i prosi o otworzenie bagażnika, który sam się zamyka.
To rzeczywistość.
A wyobraźnia?
Znów mam marzenia. To niesamowite. Na prawdę nie jest łatwo nauczyć się marzyć, nauczyć się chcieć, pragnąć i preferować. Długo trwał u mnie ten proces reedukacji i moge ostatecznie powiedzieć: umiem.
Już nie bazuję na tym, co „ktoś” zasugerował, nie opieram się na żadnym „kimś” jako uosobieniu marzeń, nie patrzę z perspektywy braku i tęsknoty za tym, czego nie mam.
Marzenia uniezależniły się we mnie od wszystkich ww. czynników.
Przychodzą już same, takie proste, niezawisłe i niewinne.
Spontaniczne, niezobowiązujące, ale prawdopodobne.
Budzę się rano i pamiętając kawałek snu myślę, że byłoby wspaniale tak, jak w nim i że może to się zdarzy.
Wiecie, posiadanie marzeń jest pierwszym i niezbędnym krokiem do ich spełnienia.
Doświadczam tego ostatnio intensywnie.
Gdy wiesz, czego pragniesz z czystego serca, możesz prosić o to Najwyższego.
A wtedy On może Ci to dać.
Tym sposobem otrzymałam już wiele w tym roku, więcej, niż się spodziewałam, prosząc gorliwie i szczerze. Dużo by pisać, chodzi głównie o moje własne samopoczucie duchowo-emocjonalne i relacje z innymi.
A wczoraj moje marzenia poszły znów na przód: dostałam pracę w US.
Zatem w najbliższe wakacje spełni się jedno z pierwszych marzeń, które udało mi się sformułować po czasie ciemności wewnętrznych i „rewalidacji”.
Nie bój się marzyć.
Nie lękaj się z całego serca chcieć.
Nie zakładaj porażki.
Ułóż w słowa swoje najgłębsze pragnienia.
Proś, a On usłyszy i w swoim czasie będzie Ci dane.
Ufaj.
Zamiast ćwiczeń z socjologii
Kolejka.
Ludzie, dużo, jeden za drugim.
Ogonek.
Do czegoś, po coś.
Czekanie.
Cel.
Stanie.
Queue - jedno z zabawniejszych słów w języku angielskim.
Jeszcze kilkanaście i -dziesiąt lat temu była to jedna z pozytywniejszych i lepiej działających form interakcji społecznych. Ćwiczono na jej przykładzie umowy słowne, pozyskiwanie informacji i radzenie sobie w sytuacjach konfliktowych. Spotykały się tam rodziny i zacieśniały się więzi sąsiedzkie. Jedni czytali książki stojąc, inni wymieniali różnorodne informacje. Kształtowała się siatka komunikacyjna i specyficzne zaufanie. Zawierano i pielęgnowano tam znajomości, spędzano ogółem dużo czasu.
Wszystko we wspólnym choć indywidualnym celu zaspokojenia podstawowych potrzeb.
To była odrębna, żyjąca przestrzeń.
Dziś mijałam długą kolejkę.
Pasaż metra Centrum.
Punkt obsługi klienta ztm czy coś w tym guście.
To nie było już to zjawisko.
Ogonek równy, jak się patrzy. Pod ścianą, by nie zagradzać przejścia.
Ale ludzie?
Nikt z nikim nie rozmawia. W ogóle.
Nikt nie trzyma w rękach książki, gazety ani czegokolwiek.
Nikt nie obserwuje nawet innych, nie przygląda się ludziom w dole, na stacji, wsiadającym i wysiadającym do pociągu.
Każdy zamknięty w swojej wąskiej strefie prywatnej.
Wzrok nieobecny, obojętny na otoczenie, utkwiony w ścianie lub suficie.
Każdy w swoich sprawach, zabija czas planując bez końca bądź nie myśląc wcale.
Słychać tylko kroki i wizg hamujących i ruszających kół na torach.
Gdzie jest społeczeństwo?
Czy została tylko szara masa humanoidów o zewnętrznych cechach homo sapiens?
myśl dnia dzisiejszego: to nie tak, że Pan nie słucha i nie mówi. to my nie słyszymy, bo nie chcemy i krzyczymy nie w tym kierunku.
Ludzie, dużo, jeden za drugim.
Ogonek.
Do czegoś, po coś.
Czekanie.
Cel.
Stanie.
Queue - jedno z zabawniejszych słów w języku angielskim.
Jeszcze kilkanaście i -dziesiąt lat temu była to jedna z pozytywniejszych i lepiej działających form interakcji społecznych. Ćwiczono na jej przykładzie umowy słowne, pozyskiwanie informacji i radzenie sobie w sytuacjach konfliktowych. Spotykały się tam rodziny i zacieśniały się więzi sąsiedzkie. Jedni czytali książki stojąc, inni wymieniali różnorodne informacje. Kształtowała się siatka komunikacyjna i specyficzne zaufanie. Zawierano i pielęgnowano tam znajomości, spędzano ogółem dużo czasu.
Wszystko we wspólnym choć indywidualnym celu zaspokojenia podstawowych potrzeb.
To była odrębna, żyjąca przestrzeń.
Dziś mijałam długą kolejkę.
Pasaż metra Centrum.
Punkt obsługi klienta ztm czy coś w tym guście.
To nie było już to zjawisko.
Ogonek równy, jak się patrzy. Pod ścianą, by nie zagradzać przejścia.
Ale ludzie?
Nikt z nikim nie rozmawia. W ogóle.
Nikt nie trzyma w rękach książki, gazety ani czegokolwiek.
Nikt nie obserwuje nawet innych, nie przygląda się ludziom w dole, na stacji, wsiadającym i wysiadającym do pociągu.
Każdy zamknięty w swojej wąskiej strefie prywatnej.
Wzrok nieobecny, obojętny na otoczenie, utkwiony w ścianie lub suficie.
Każdy w swoich sprawach, zabija czas planując bez końca bądź nie myśląc wcale.
Słychać tylko kroki i wizg hamujących i ruszających kół na torach.
Gdzie jest społeczeństwo?
Czy została tylko szara masa humanoidów o zewnętrznych cechach homo sapiens?
myśl dnia dzisiejszego: to nie tak, że Pan nie słucha i nie mówi. to my nie słyszymy, bo nie chcemy i krzyczymy nie w tym kierunku.
Subskrybuj:
Posty (Atom)