Tak krotko i zarazem tak dlugo juz tu jestem.
Mysle luzno nad perspektywa powrotu kiedys w to miejsce w roli wychowawcy.
Niby ten sam teren, jednak zupelnie inne zycie.
Nie ma co ukrywac, spedzanie okolo 9h dziennie w kuchni na nielatwej fizycznie pracy nie sprzyja ogolnej integracji i czuciu sie czescia tej spolecznosci.
Wiele energii pochlania obserwowanie ludzi i proby interakcji. Moge sie przy okazji przekonac, ze moj angielski nie jest wcale takie perfekcyjny.
Mimo to podoba mi sie tu bardzo.
Lubie swoja prace, tylko zaluje ze zostaje tak malo czasu na nasycenie sie tym miejscem i ludzmi, poza kuchnia i naszym domkiem.
Dzis byla burza i kolejna piekna tecza, pelen wysoki luk.
Powietrze pachnie pieknie i w koncu jest chlodniej.
Nastraja do refleksji.
Ciesze sie tym zyciem, ciesze sie ze Najwyzszy ma lepsza pamiec o mnie, niz ja o Nim.
Z radoscia obserwuje ludzi i ich relacje, sama wciaz jednak zostajac z boku.
Jednak przebywanie posrod przyjaciol, chocby i nie wlasnych, ale nie zamykajacych sie na moja obecnosc, inspiruje i nasyca pozytywnymi wrazeniami.
Mam poczucie, ze jestem w terazniejszosci.
To bardzo rzadki u mnie stan.
Po prostu tu i teraz.
Mam mnostwo mysli o przeszlosci i przyszlosci, wiele obaw, niepewnosci, pytan, ale mam calkowite poczucie, ze to wszystko co bylo lub bedzie jest bardzo odlegle i teraz jest teraz.
Carpe diem.
Owszem, planuje, rozwazam, wspominam.
Jednak nareszcie z dystansu.
Z aktualnych wakacji.
Co bylo - minelo, co bedzie - czas pokaze.
Patrze na dzieci wokol, na ich opiekunow w moim wieku i zastanawiam sie do ktorych jestem bardziej podobna.
Mam wrazenie, ze wciaz jestem w srodku taka mala dziewczynka.
Piosenki i zabawy jak z dziecinstwa wydaja sie tak bliskie i tak odlegle zarazem.
I wciaz jednakowo sie krepuje brac udzial w roznych radosnych wydarzeniach, ktore stoja dla mnie otworem.
Na szczescie ludzie sa tu otwarci, mimo ze kazdy z innego zakatka swiata.
Dni wolne spedzam w roznym towarzystwie i zawsze jestem pod pozytywnym wrazeniem. I nikomu nie przeszkadza, ze prosze by mnie wzieli ze soba i ze siedze raczej cicho, z nimi ale jakby obok, obserwujac, probujac nadazac za jezykiem i tematami.
W minionym roku na jednym z wykladow ktos wspomnial u mnie na wydziale, ze norma rozwjowa to posiadanie wyimaginowanego przyjaciela do okolo 6. roku zycia, a pozniej dzieci przestaja sie do tego przyznawac.
Przypomnialo mi sie to kilka dni temu, gdy przylapalam sie na wyobrazaniu sobie jacy byliby ludzie, ktorych znam z widzenia, jako przyjaciele i prawie sie w to wczulam.
Czy nie jest tak, ze nasza dziecieca wyobraznia i umiejetnosc zaufania opartego na ryzyku niepewnosci sa etapem, ktory umozliwia nam pozniejsze zawierzenie Najwyzsemu?
Mam wrazenie, ze Pan jest naszym prawdziwie istniejacym wyimaginowanym przyjacielem.
To, jak go widzimy, jest calkowicie indywidualne, czego by nie mowic.
Czujemy go, czasem bardziej czasem mniej swiadomie.
I mamy te pewnosc, ze mozna Mu ufac, ze On jest.
Prawdziwy przyjaciel, ktorego niestety nie da sie po prostu przedstawic innym, poki nie zechca do siebie dopuscic, ze On istnieje.
Moze po to musimy w pewien sposob byc dziecmi, by moc Go doswiadczac?
Troche mi tu samotnie.
Wynalazek Internetu pomaga byc w jako-takim kontakcie.
Lecz wciaz tesknie i sama nie do konca wiem za czym.
Patrzac na gwiazdy, na zachodzace nad gorami i odbijajace sie w jeziorze Slonce, na tecze, czuje ze Najwyzszy tu jest. I tylko tak trudno tego prawdziwie doswiadczyc, znow wysnic, ze mnie przytula.
Tym razem refleksyjnie, lecz wciaz radosnie, pozdrawiam zza Oceanu.
Ja myślę, że tak naprawdę wszyscy jesteśmy dziećmi i mamy własną, niepowtarzalną kulturę i własne, dziecięce mity... Których boimy się ujawniać jak odległe plemiona wrogim białym, a ci biali też są plemionami. Pozdrawiam z wioski w Małopolskim :)
OdpowiedzUsuń